Co ja wiem o życiu?
Od poniedziałku jesteśmy już na swojej placówce w Mansie! Przed naszym
przyjazdem, każda z sióstr w City of Hope w Lusace mówiła, że w tym miejscu
można się zakochać. Z dozą dystansu przyjmowałam te słowa, do momentu aż sama
nie zaczęłam się o tym przekonywać. Po kilku dniach spędzonych tutaj, śmiało
mogę przyznać im rację.
Poniedziałkowa podróż busem
minęła dość sprawnie i szybko (!) – tylko 10 godzin jazdy, co podobno jest
bardzo dobrym czasem, jak na tą odległość. Wspólnie z nami do Mansy jechała
przełożona naszej placówki siostra Evelyn, obecność której pozwoliła nam czuć
się bezpiecznie w czasie całej podróży. Na placówce pojawiłyśmy się około
godziny 14:00 i od razu otrzymałyśmy kluczę do naszego domku (sąsiadującego z
konwentem sióstr), który okazał się bardzo przestrzenny i w którym na każdym
kroku znajdowałyśmy kartki z napisem „Welcome Home” i „Feel at home”. Były
nawet świeżo zerwane kwiaty w małym dzbanku – zrobiło mi się wtedy jakoś tak
lepiej na sercu, a myśl że zostałyśmy tak ciepło przywitane dodała otuchy. Siostry
przygotowały dla nas obfity obiad, a po nim miałyśmy czas na odpoczynek po
podróży. Wieczorem, w czasie wspólnej kolacji z siostrami zostałyśmy bardzo
serdecznie i miło przywitane – zarówno ja jak i Weronika otrzymałyśmy
„chitengi” (symbol kobiecości w Zambii, chusta służąca zarówno jako fartuszek,
czy chusta do noszenia potomstwa) oraz specjalnie dla nas przygotowano ciasto z
napisem „Welcome”, które wespół z lodami ochoczo przysposobiłam. Dzień dobiegał
końca, a my wymęczone po podróży nie marzyłyśmy o niczym innym, jak tylko o
prysznicu i łóżku. Żegnając się już z siostrami błysnęło mocniej światło i
zapadła ciemność… Nieźle – pomyślałam sobie – bez prądu to jakoś jeszcze uda
się przeżyć pierwszą noc, ale bez prysznica to może być mało komfortowe. Na
szczęście okazało się, że to raptem dwugodzinna przerwa w dostawie prądu, a
woda w kranach jest i to nawet ciepła! Tak minął dzień pierwszy na placówce,
która przez najbliższe dwanaście miesięcy będzie moim domem.
Kolejne dni to czas na ogarnianie
domu, w którym mieszkamy. Jak już wspominałam jest on bardzo przestrzenny: mamy
z Weroniką osobne pokoje, duży hol z funkcją salonu, z którym sąsiaduje małe
pomieszczenie techniczne (tutaj jest „skarbnica” bajek i wszelkiej maści
artykułów, które posłużą nam do pracy z dziećmi), jest kuchnia wyposażona w
podstawowy sprzęt i z której jest wyjście na „ogród” (docelowo będę tutaj
uprawiać pietruszkę do niedzielnego rosołu!), osobno prysznic i toaleta oraz
jeden wolny pokój z dwoma łóżkami. Warunki mieszkaniowe mamy więc lepsze niż
niejedni studenci w Polsce, a samo otoczenie placówki jest pełne zieleni i
odpowiednio zadbane. Myślę, że wielu wolontariuszy mogłoby nam pozazdrościć
takich włości.
W tych dniach też pierwszy raz
miałyśmy okazję poznać tutejsze dzieci, które po południu przychodzą do
oratorium. I tutaj pierwsze zderzenie z rzeczywistością, pracujące cały czas w
mojej głowie… Wyjeżdżając z Polski w pewnym sensie miałam świadomość tego,
czego mogę się spodziewać. Wiedziałam, że do oratorium przychodzą dzieci z
ulicy, dla których to miejsce być może jest jedyną rozrywką i możliwością
cieszenia się swoim dzieciństwem. Podświadomie też czułam, że będąc tutaj na
miejscu ciężko mi będzie w jakimś sensie „oswoić się” z takim stanem rzeczy i w
głowie pojawiało się pytanie, czy i jak będę umiała sobie z tym poradzić. Po
kilku dniach spędzonych z tymi dziećmi w oratorium wiem, że chociażbym
przerabiała w głowie temat milion razy, tworząc setki scenariuszy pt. „a tak
powinnam się zachować, jeśli…” i dopóki nie przyjdzie się człowiekowi zmierzyć
z takimi tematami w życiu codziennym, będąc częścią tej rzeczywistości, to
wszystkie nasze „mądre przemyślenia” można umieścić w głowie pod hasłem „Bajki
/ Fantastyka, czyli co Ty wiesz o życiu”…
Tutejsze dzieci o prawdziwym
życiu pewnie wiedzą o wiele więcej niż niejeden dorosły, który żyje sobie jak
przysłowiowy „pączek w maśle” i którego jednym z największych zmartwień jest,
czy dziś wybrać się na basen, czy na wycieczkę po okolicy, bo akurat pogoda
dopisuje. Dzieci mieszkające w Mansie codziennie dostają prawdziwą lekcję
życia, z której muszą wyciągać wnioski na przyszłość. W czasie jednej z rozmów
przy posiłku, siostry pokrótce przedstawiły jak wygląda tutejsze życie. Rodzice
(a w wielu przypadkach tylko jedno z nich, albo dziadkowie zastępujący mamę i
tatę) w pocie czoła pracują na farmie, aby wyżywić dzieci i móc posłać ich do
szkoły. Ci, którzy nie mają ziemi łapią się każdej pracy, posyłając też i do
niej dzieci, aby zjeść chociaż jeden posiłek dziennie. I to już jest dla nich
luksus, którego i tak nie wszyscy tutaj mogą doświadczyć. Miesięczna dobra
płaca stoi na poziomie 100 dolarów ( około 380 zł), a ceny żywności są podobne
jak w Polsce. Znaczna większość nie ma jednak stałego dochodu, który pozwoliłby
zaplanować domowy budżet. Nie wspominając już o możliwościach posłania dziecka
do szkoły, która dla wielu jest po prostu nieosiągalna…
Salezjański Ośrodek Misyjny, z ramienia którego mogę pełnić posługę misyjną w Zambii, prowadzi program „Adopcja na odległość”, który finansuje m.in. tutejszym dzieciom edukację. Średni miesięczny koszt posłania dziecka do szkoły to około 40 zł, czyli kwota, którą najczęściej my wydajemy bez zastanowienia. Gdyby jednak komuś taka, bądź też inna kwota, zalegała w kieszeni – odsyłam na stronę www.misjesalezjanie.pl zakładka „Adopcja na odległość”.
Salezjański Ośrodek Misyjny, z ramienia którego mogę pełnić posługę misyjną w Zambii, prowadzi program „Adopcja na odległość”, który finansuje m.in. tutejszym dzieciom edukację. Średni miesięczny koszt posłania dziecka do szkoły to około 40 zł, czyli kwota, którą najczęściej my wydajemy bez zastanowienia. Gdyby jednak komuś taka, bądź też inna kwota, zalegała w kieszeni – odsyłam na stronę www.misjesalezjanie.pl zakładka „Adopcja na odległość”.
Kiedy więc w oratorium pojawiają
się dzieci, które chodzą na boso i w obdartych ubraniach, w sercu pojawia się
ścisk, a do głowy przychodzą myśli o litości nad nimi i niesprawiedliwości tego
świata. Dzieci te jednak z uśmiechem na ustach i tanecznym krokiem podbiegają
do wolontariuszy tutaj posługujących (poza mną i Weroniką w oratorium są
jeszcze dwie Niemki), walcząc wręcz o naszą uwagę i czekając na uśmiech, czy
miły gest z naszej strony. Każda z nas ma już przy sobie gromadkę dzieci, które
chwytają nas za ręce i ciągną przed siebie, abyśmy wspólnie mogli czymś się
zająć. A zajęcia te są bardzo prozaiczne – gramy w piłkę, chociaż większość z
tych „piłek” normalnie nie nadawałoby się do gry z racji swoich przetarć czy
pęknięć, skaczemy na gumie (szumne słowo „guma”, bardziej kawałek sznurka
wiązanego już chyba w dziesięciu miejscach), czy po prostu wspólnie tańczymy –
tutaj dzieci mają niezły ubaw z naszych „sztywniackich ruchów”, bo one z kolei
na parkiecie mogłyby zawstydzić niejednego światowej sławy tancerza. Starsze
dzieci, które znają język angielski wdają się z nami w dyskusję, próbując uczyć
nas lokalnego języka Bemba – później jesteśmy z niego odpytywane. Maluchy
natomiast tak naprawdę z angielskiego znają pojedyncze zwroty, głównie „I’m
fine” i „Yes”, ale to w zupełności wystarcza aby nawiązać z nimi kontakt.
Później nie potrzeba tutaj słów – są szczere uśmiechy, uściski dłoni, wtulanie
się w nas i zabawne miny. A najwięcej frajdy jest, kiedy pojawia się aparat…
Dzieci tutaj wręcz uwielbiają być fotografowane! Każde z nich szuka tylko
obiektywu i wciska się na każdy dźwięk migawki, przez co nawet profesjonalny fotograf
miałby bardzo duże wyzwanie, próbując uchwycić w kadrze tylko jedną
uśmiechniętą buźkę.
Co mnie najbardziej w tym
wszystkim dziwi? Uśmiechy nie schodzą z twarzy tutejszych dzieci… Pomimo tego,
że ich codzienność nie jest łatwa, potrafią się cieszyć z drobnych rzeczy,
małych gestów i symbolicznych upominków. Potrafią się też dzielić – pierwszego
dnia, kiedy byłyśmy w oratorium, na koniec dnia Siostra Josephine kierowała do
dzieci tzw. salezjańskie „słówko na dobranoc”, nagradzając też tych bardziej
aktywnych słuchaczy cukierkami. Kiedy rozchodziliśmy się do domów, podeszła do
mnie bosa dziewczynka w podziurawionej sukience, która z błyskiem w oku i
szczerym uśmiechem wcisnęła cukierka do ręki. Do oczu cisnęły mi się łzy, nogi
zrobiły się jak z waty i jedyne co w tym momencie byłam w stanie zrobić to
posłać jej uśmiech, nie mogąc nawet wykrztusić z siebie słowa dziękuję. Ona
natomiast udając się w podskokach do wyjścia z oratorium, co chwilę się
odwracała i machając na pożegnanie, posyłała ten swój czarujący uśmiech.
Pomyślałam sobie, że na drugi dzień podziękuję jej i być może też czymś
symbolicznym się odwdzięczę, jednak od tamtej pory nie pojawiła się w ogóle
oratorium…
Inny chłopiec, którego poznałam w
przedszkolu ( jak na razie od rana do pory obiadu pomagamy w grupach
przedszkolaków, ale o tym będzie kolejny wpis) pojawił się po południu w
oratorium. Jak tylko mnie zobaczył podbiegł i zawołał „teacher”! Na początku
ciężko mi było go skojarzyć, ale po jakimś czasie przypomniałam sobie, że to
jest jeden z tych - w moim odczuciu - najzdolniejszych przedszkolaków. Całe
popołudnie w oratorium spędził ze mną, próbując co chwile coś pokazać i o coś
pytać. Z pomocą starszych dzieci, które przetłumaczyły mi język bemba na
angielski, dowiedziałam się m.in. gdzie księża trzymają groźnego psa i gdzie
siostry w ogrodzie mają drzewa owocowe, z których można jeść papaje. No i
usłyszałam, że jestem bardzo miła i mam ładne włosy…
Generalnie wszystkie dzieci zachwycają się naszymi włosami, bo w dotyku
są zupełnie inne niż ich… musimy się więc przyzwyczaić do tego, że siedząc
wspólnie na schodach, co chwile jakieś małe rączki wędrują w stronę naszych
głów.
Kolejna więc z najcenniejszych
życiowych lekcji, której doświadczam na misjach, to radość i dziękowanie Bogu
za to co mam, a nie żal i rozgoryczenie za rzeczami, które nie zostały mi dane.
I odnosi się to do wszystkich aspektów życia, tych materialnych i duchowych.
Materialnie – widząc tutejsze życie – uważam, że mam i tak nadmiar. Duchowo –
dziękuję Bogu za dar misji i modlę się o taką samą radość, jaką mają dzieci,
które spotykam na co dzień. I tak - mimo wszystko - w tym miejscu można się
zakochać...
P.S. Misje to nie tylko zmaganie
się z naszymi wewnętrznymi słabościami i lękami, ale prawdziwa lekcja życia.
Trzeba sobie samemu zrobić śniadanie i kolację (obiady jemy u sióstr, wiec
jeden posiłek dziennie jest!), wyprać i uprasować oraz ogarnąć dom. A przy
niedzieli, jak to polskim zwyczajem przystało, poza obowiązkową Mszą Świętą
musi być rosół… Tylko, że w Zambii nie jada się w ogóle zup! Stąd też dzisiaj
przedpołudnie spędziłam w kuchni, aby móc później raczyć się rosołem własnej
roboty. Co prawda, nie smakował jak u mamy, ale żyje i nic mi na razie nie
jest. Muszę tylko tą pietruszkę zasadzić…