Welcome to Zambia!


Jesteśmy już w Zambii! Zdanie to wielokrotnie padało w czasie naszego pierwszego kontaktu z Czarnym Lądem w Lusace. Niedowierzanie, ekscytacja, szok i milion innych emocji, które towarzyszyły całej podróży szczególnie udzieliły się z chwilą opuszczenia pokładu samolotu. Teraz nie pozostaje nic innego jak poddać się woli Bożej i przez najbliższy rok wypełniać swoją misję zgodnie z Jego (i swoją?) wolą. A misja ta zaczęła się (chyba?) całkiem normalnie…

Zanim o pierwszych wrażeniach i całej tej normalności, wracam wspomnieniami kilka dni wstecz. Nie jest łatwo spakować się na rok i myśl ta cały czas siedziała w mojej głowie do momentu, aż po prostu nie zebrałam się w sobie i podjęłam męskiej decyzji, że czas najwyższy się w końcu wyprawić jakoś do tej Zambii (to była sobota po południu, a do SOM-u z całym bagażem jechałam już w niedzielę!). Z pomocą rodziny i dzięki konsultacjom on-line z dziewczynami, które leciały razem ze mną, udało się sprostać temu wyzwaniu. W niedzielę rano ostatnia przed wyjazdem msza św. w moim parafialnym kościele, później wspólny obiad z rodziną i znajomymi, które jeszcze chciały mnie godnie odprawić do afrykańskiej ziemi, uściski i łzy wzruszenia przy żegnaniu się z rodziną i podróż do Warszawy. Na miejscu w SOMie, wspólnie z moimi rodzicami, którzy mnie odwozili, pojawiliśmy się około 20:00 – Ks. Tadeusz od razu podjął się naszej gościny, zaprosił na kolację i przekazał informacje co do samego zakwaterowania. Następnie wspólna modlitwa w kaplicy i dopinanie jeszcze przeze mnie ostatnich tematów w Polsce (w tym sprzedaż mojego samochodu, którą załatwiałam tego dnia w drodze do stolicy). Dopóki się coś działo, sam fakt, że za kilkadziesiąt godzin będę w Zambii i towarzyszące temu emocje nie udzielały się jakoś specjalnie w mojej głowie. Przed snem jeszcze ostatnie wiadomości do znajomych, którzy z troską dopytywali jak się czuję i zapewniali o swoim wsparciu. W sumie wszystko było takie normalne…

W poniedziałek (3 września - dzień naszego wylotu) ostatnie godziny w SOMie to czas ważenia bagażów (myśl na powrót do Polski – jak przyjadę do domu to koniecznie będę musiał zmienić wagę, bo strasznie oszukuje!), dopinania formalności i wspólna msza św. Zjechałyśmy się wszystkie do Ośrodka (razem ze mną leciała Weronika z którą udajemy się na placówkę do Mansy oraz Ania i Żaneta, które przez rok będą w stolicy Zambii) wspólnie z rodzinami i bliskimi, którzy odtransportowali nas później na lotnisko. Przed wsiadaniem do samochodów jeszcze ostatnie sprawdzanie, czy na pewno wszystkie potrzebne rzeczy mamy – lecimy w końcu na drugi koniec świata na rok! W drodze na lotnisko tak naprawdę poczułam, że „to już”. W mojej głowie ekscytacja ze strachem chyba grały w „papier, nożyczki, kamień” wygrywając na przemian i dominując tym samym mój ówczesny stan emocjonalny. Huśtawka ta trwała do momentu aż nie przyszło mi się żegnać z rodzicami - wtedy w głowie pojawiła się tęsknota, a chwile za nią myśl, że to przecież tylko(!) rok i aż takiej tragedii nie będzie. Raczej nie zje mnie jakiś lew, albo nie będą do mnie strzelać z kałasznikowa, ze wszystkimi innymi cięższymi sytuacjami z pewnością sobie poradzę. Siedząc już w samolocie, przed samym startem powtórzyłam w duchu zdanie, którym motywowała mnie w cięższych chwilach przez ostatnie dni Agnieszka (obecnie przebywa na misji w Boliwii) – Bóg jest dobry! I przyszedł wtedy już tylko spokój.

Pierwszy lot do Frankfurtu miał blisko 50 minut opóźnienia. Obawiałyśmy się, że w związku z tym nie zdążymy na kolejny do Addis Ababa w Etiopii, więc sytuacja mało komfortowa. Dobrze, że każda z nas ma całkiem niezłą kondycję (w końcu jedziemy na misję) i z bieganiem nie mamy jakiś większych problemów, bo chyba dzięki temu udało nam się zdążyć na kolejny lot. Nie spóźniłyśmy się i nie trzeba było dopracowywać „planu B”, który w naszych głowach zaczynał się kształtować w razie gdyby jednak się nie udało. Lecimy planowo do Etiopii - Bóg jest dobry.

Addis Ababa to nasze pierwsze spotkanie z Czarnym Lądem. Wychodząc na płytę lotniska w Etiopii, po blisko 7 godzinach lotu i w tym może 4 h snu, chłonęłam pierwsze afrykańskie widoki. Szybkie selfie z samolotem w tle i pakujemy się do autobusu, który przetransportował nas na lotnisko. Tutaj już miałyśmy więcej czasu, żeby się trochę ogarnąć i doprowadzić do stanu „pokazywalności publicznej”. Priorytet to toaleta. I tutaj pierwsze afrykańskie akcenty jeśli chodzi o standard, w dużym skrócie i po cenzurze - szału nie ma! Kabiny toaletowe zrobione z jakiegoś baraku i chociaż kręciły się przy nich panie sprzątające, to samo ich wnętrze pozostawiało dużo do życzenia. W końcu to Afryka – pomyślałam – jest jak jest, czego niby miałam się spodziewać? Już miałyśmy przystąpić do prozaicznych czynności pt. mycie zębów i w głowie zapaliła się czerwona lampa z ledowym napisem WODA! Przez całą formację i we wszystkich rozmowach dotyczących życia na misjach byliśmy uczulani, aby szczególną uwagę przywiązywać do wody z której korzystamy w czasie właśnie mycia zębów i kiedy przez przypadek np. możemy jej trochę łyknąć –  inna flora bakteryjna może dać o sobie znać później w nieoczekiwanych momentach, kiedy nie ma żadnej toalety w pobliżu… nawet takiej afrykańskiej. Rozkminiłyśmy wspólnie temat i uznałyśmy, że brudne zęby i nieświeże oddechy są mało komfortowe, ale nasze zdrowie jednak jest ważniejsze. No i miałyśmy jeszcze przy sobie miętowe gumy do żucia, więc nie powinni nas raczej wyprosić z kolejnego samolotu z powodu naszych oddechów. Mając jeszcze trochę czasu do kolejnego lotu zwiedziłyśmy lotnisko w Etiopii, zaopatrując się przy okazji w coca – colę, która z racji swojego składu z pewnością nie zasieje spustoszenia w naszych organizmach, w przeciwieństwie do np. brudnej afrykańskiej wody. Może poleci teraz trochę nietolerancją i zaściankowością, ale przy okazji spaceru po lotnisku oswajałam się też z widokiem czarnoskórych ludzi. W końcu najbliższy rok spędzę wśród osób o takim kolorycie skóry.

W Lusace (stolica Zambii) wylądowałyśmy 4 września około godz. 13:00. W samolocie towarzyszyła nam s.Edyta Służebniczka NMP, która miała akurat miejsce obok nas. Miałyśmy więc okazję aby wypytać ją o wszystko co zambijskie, bo okazało się że i ona jest misjonarką tutaj posługującą. Podpowiedziała nam też jak na lotnisku mamy się zorganizować już po samym lądowaniu. Polska zakonnica, która jest misjonarką i udziela cennych rad na pierwsze kilka godzin w Afryce, siedząca obok nas w pełnym samolocie w drodze do Zambii to raczej nie przypadek – Bóg jest dobry.

Z lotniska odebrały nas siostry z City of Hope, placówki na którą przyleciały właśnie Ania i Żaneta. Załapałyśmy się też na uroczyste przywitanie na lotnisku zambijskiej Matki Generalnej Sióstr Salezjanek – były śpiewy, tańce, kwiaty i dużo radości w wykonaniu podopiecznych placówki w City of Hope. Wszystko działo się tak szybko, że ciężko było rejestrować w głowie emocje i zdarzenia, które miały miejsce. Jakiś czworo mężczyzn zapakowało nasze bagaże na samochód, kasując nas przy tym „jak za zboże”, a siostry kazały się zapakować w samochód i na pakę(!),abyśmy mogli już wyjechać. Kiedy Ania i Żaneta dumnie reprezentowały nasz kraj w środku samochodu konwersując z siostrami, ja i Weronika łapałyśmy wiatr we włosy na pace Nissana. Zanim dojechałyśmy do City of Hope, po drodze zatrzymaliśmy się w innej placówce, gdzie był ciąg dalszy witania Matki Generalnej. My oczywiście nie miałyśmy pojęcia co się dzieje, bo i same siostry były mocno podekscytowane przyjazdem ich przełożonej, wiec w dużym skrócie opisywały bieżące zdarzenia. Finalnie zgarnął nas Justin (nadworny kierowca sióstr i chłopak „od wszystkiego”) i zawiózł na placówkę dziewczyn do City of Hope.

Pierwsze chwile na placówce to ekscytacja miejscem i poznawanie wszystkich sióstr. W związku z tym, że ja i Weronika jesteśmy tutaj tylko przejazdem to nawet nie próbuje zapamiętać poznanych mi imion, zwłaszcza że mam z tym ogromny problem. Zostałyśmy zaproszone na obiad (było mięso!) i dostałyśmy klucze do mieszkań, w których się zatrzymałyśmy. Pozostała jedynie logistyka dotarcia do mojej i Weroniki placówki w Mansie, która jest oddalona od Lusaki ponad 700 km. I tutaj zaczynają się przygody… Generalnie to jeździ tam bus, na który trzeba dzień wcześniej kupić bilet (jest już godz. 17:00, a za godzinę robi się ciemno) i który wyrusza o 5 rano i którego przystanek jest w centrum miasta, czyli kilkanaście dobrych kilometrów od miejsca w którym jesteśmy. Na stanie mamy wspólnie z Weroniką po dwie walizki, średnio każda waży 23 kg i bagaż podręczny 8 kg, a Justin który jest kierowcą gdzieś się już ulotnił. Siostry mówią nam, że mamy iść na spokojnie odpocząć po ciężkiej podróży i jutro wszystko będziemy ogarniać i że zasadniczo to możemy zostać z Weroniką tutaj ile chcemy, tylko że następnego dnia przyjeżdżają jeszcze wolontariusze z Niemiec i zajmą jeden z dwóch domków, do których my dostałyśmy klucze, więc nie bardzo będziemy miały gdzie spać… Skontaktowałyśmy się z naszą siostrą przełożoną w Mansie, z informacją że jesteśmy w trakcie planowania dojazdu i prawdopodobnie na placówce pojawimy się w czwartek. Dzisiejszy dzień (środa) zaplanowałyśmy właśnie na ogarnianie tematów, w tym wymianę pieniędzy i przede wszystkim zakup biletu oraz całą logistykę dostania się o piątej rano(!) na autobus, ale z naszych planów wyszło jedno wielkie nic. Pierwszy dzień w Zambii i już taki „nieogar”, to co będzie przez kolejne 364 dni?! W głowie jeszcze większy mętlik, ale na szczęście pamiętam, że „Bóg jest dobry”…

…koniec końców, w dniu przyjazdu, wieczorem odwiedził nas polski ksiądz, który dostarczył strudzonym po długiej podróży wolontariuszkom produkty pierwszej potrzeby – woda, coca cola i papier toaletowy, ogarnął zambijskie numery telefonu abyśmy taniej mogły korzystać z Internetu i mieć łączność ze światem i na to wszystko przywiózł LODY! Dziś odezwała się też nasza siostra z Mansy, że musi coś załatwić w Lusace, więc jutro tutaj przyjedzie i z nią wspólnie będziemy mogły w sobotę jechać na naszą placówkę aby się zadomowić. Żaneta i Ania zaczęły organizować swój domek i przygarnęły mnie i Weronikę do siebie. Jest więc dobrze – mamy gdzie spać, nie będziemy musiały się tłuc same w autobusie z bagażami przez połowę Zambii około 14 godzin, a do tego wszystkiego jest jeszcze ciepła woda, prąd w gniazdkach i Internet na placówce. I siostry tutejsze są bardzo miłe i uczynne. Bóg jest dobry! I daje spokój ducha.

P.S. Sama Afryka jak na razie zachwyca! I okazuje się, że potrafi też trochę postraszyć – Żaneta właśnie znalazła w swoim pokoju jaszczurkę, o czym z wielkim impetem i głosem wchodzącym w „wysokie C” nas poinformowała. Wszystko skończyło się dobrze – żyjemy my i jaszczurka. Bóg jest dobry.



























Najczęściej czytane