Prezenty od Boga


Wczoraj (04.10) minął dokładnie miesiąc od mojego przyjazdu do Zambii! Czasu spędzonego na afrykańskiej ziemi z pewnością nie mogę nazwać straconym. Wręcz przeciwnie – uważam, że to czego doświadczałam przez ostatnich kilkadziesiąt dni w Zambii to jedne z najlepszych prezentów od Boga. I jak na początku przyjazdu na misje rodziły się w głowie nie tylko wątpliwości, ale i oczekiwania, że najbliższy rok przyniesie wiele dobrego, to nie spodziewałam się, że już w pierwszym miesiącu przyjdzie mi uświadczyć tej łaski z tak dużą siłą…

Początki na misjach bywają trudne. Nieznane miejsce, zupełnie inna kultura, zderzenie się z codziennością, która wcale nie jest łatwa i pierwsze tęsknoty za najbliższymi potrafią wprawić w nostalgiczne stany, w pewnym sensie naturalne do odczuwania, gdy się jest na drugiej półkoli i 12 tys. km od swojego domu i życia codziennego. W głowie pojawiają się wówczas różne myśli, a w sercu człowiek może odczuwać emocje, których dawno (albo nigdy) nie doświadczał. I pomimo tego, że każdy wyjeżdżając, nie ważne czy na roczny wolontariat misyjny, czy gdziekolwiek indziej, ma świadomość swojej decyzji i czasu, jaki przyjdzie mu spędzić na obcej ziemi, to będąc na miejscu z zupełnie innej perspektywy postrzegamy naszą decyzję. Nie zmienia to jednak faktu, że będąc właśnie w tym konkretnym miejscu i na ten konkretny czas dostajemy „prezenty od Boga” w postaci przeżywania wspaniałych chwil, poznawania wartościowych ludzi i zobaczenia cudownych miejsc, których pewnie w innych okolicznościach nie udałoby nam się odwiedzić. W moim przypadku, ostatni miesiąc to czas właśnie takich „prezentów”, które pozwoliły mi przyjąć z dozą dystansu i spokoju wszystkie rodzące się w głowie trudności i emocje.

Kiedy okazało się, że czeka mnie podróż do Lusaki (stolicy) odezwałam się do stacjonujących tam Ani i Żanety, że na kilka dni zatrzymam się na ich placówce w City of Hope (tej, w której byłam przez kilka dni zaraz po przyjeździe). W odpowiedzi od razu dostałam informację, że to się świetnie składa, bo w czasie mojego pobytu w stolicy pojawi się polski zespół, który da koncert na meetingu zorganizowanym dla polskich misjonarzy i wolontariuszy. Znając poczucie humoru dziewczyn, na początku myślałam, że to jakiś żart, ale moje wątpliwości rozwiał przesłany przez Żanetę plakat z informacją o wydarzeniu. W Zambii, w czasie mojego pobytu, organizowany jest koncert Maleo Reggea Rockers (klimaty muzyczne dość zbliżone do moich zainteresowań) z okazji obchodów 100. rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę i 54. rocznicy odzyskania niepodległości przez Zambię. Rozszyfrowując tą informację z plakatu, uśmiechnęłam się pod nosem, a w duchu pomyślałam, że Bóg jednak ma genialne poczucie humoru sprawiając mi prezent w postaci koncertu (o tym, że uwielbiam jeździć na koncerty chyba nie muszę pisać). Na meeting oczywiście się wybrałyśmy, co zaowocowało nie tylko pozytywnymi wrażeniami muzycznymi, ale też nowymi znajomościami. Udało nam się poznać nie tylko polskich księży, siostry zakonne i wolontariuszy, którzy pełnią swoją posługę misyjną w Zambii, ale też polaków na co dzień tam mieszkających, no i oczywiście cały skład Maleo (świetni ludzie z pasją i Bogiem w sercu). Był czas na wspólne rozmowy, spowiedź, wymianę kontaktów no i zabawę przy dźwiękach polskiej muzyki. Sam koncert miał formułę otwartą, więc poza naszą (jednak skromną) polską reprezentacją, pojawiło się też wielu zambijczyków. Ku mojemu zdziwieniu i im takie klimaty muzyczne przypadły do gustu – do tej pory byłam przekonana, że w Zambii ludzie słuchają jedynie tutejszej muzyki, którą nawet ciężko mi skategoryzować (coś jak rap pomieszany z popem), ale która każdego dnia wybrzmiewa we wszystkich autobusach i nocą można ją słyszeć z okolicznych klubów… no i w naszym oratorium w Mansie. Z pozytywną energią i radością w sercu wracałam ze spotkania, w duchu dziękując Bogu za taki prezent.

Mój przyjazd do Lusaki zbiegł się w czasie z przyjazdem dwóch innych - dobrze mi znanych z naszej formacji - wolontariuszek, które kończyły swoją misję krótkoterminową w Kasamie i za kilka dni miały wracać do Polski. Kiedy więc wspólnie z Weroniką spotkałyśmy się z dwiema Dominikami w „Hungry Lion” (powiedzmy, że taki lokalny KFC) obmyślając plan dotarcia na placówkę do City of Hope, dziewczyny rzuciły hasło o wyjeździe na weekend do Livingstone, aby zobaczyć jeden z siedmiu cudów świata – Wodospady Wiktorii. Na szybko zrelacjonowały, że udało im się złapać kontakt do stacjonującej tam siostry z polski, która to skomunikowała ich z polskim księdzem, aby mogły dogadać kwestię sprawdzonego i taniego noclegu na miejscu. Na pytanie, czy chciałabym się z nimi wybrać do Livingstone od razu rzuciłam, że oczywiście, bo przecież jest to dobra okazja aby przede wszystkim odwiedzić wspaniałe miejsce oraz wypytać trochę dziewczyny o ich wrażenia z kończącej się właśnie misji. W głowie znowu pojawił się mały „chichot losu” i myśl, że to kolejny prezent od Boga.

Zaplanowałyśmy wiec wspólnie podróż i w sobotnie popołudnie (20 września) dotarłyśmy do Livingstone. Oczywiście nasz autobus miał półtora godziny opóźnienia, co podobno w Afryce jest i tak bardzo dobrym czasem, a sama podróż trwała blisko 7 godzin (Livingstone leży na samym południu Zambii przy granicy z Zimbabwe). W drodze jedna z Dominik skontaktowała się z tamtejszą siostrą Małgorzatą, która odebrała nas ze stacji i przetransportowała do miejsca noclegowego, które z kolei udało się wynająć od polskiego księdza Romana, posługującego już 30 lat na misjach(!). Wsiadając tylko do samochodu od razu wypytałyśmy polską siostrę o to, jak możemy sobie zorganizować czas no i co jeszcze poza wodospadami możemy zobaczyć. Tutaj taka dygresja – Bóg mnie rozpieszcza, jeśli chodzi o osoby, które stawia na mojej misyjnej drodze! Siostra Małgorzata nie tylko bezinteresownie ogarnęła transport, ale też poświęciła swój czas i towarzyszyła nam w czasie podróży nad wodospady, dzięki czemu udało nam się zobaczyć nieco więcej, niż jakbyśmy pewnie same się wybrały. A przy tym wszystkim jest bardzo ciepłą i pozytywną osobą!

W czasie pobytu w Livingstone, poza zapierającymi dech w piersi widokami, spotkania ze słoniami, małpami i bykami (?), udało nam się też odwiedzić jedno z pięciu w całym kraju Muzeów Narodowych, gdzie przedstawione zostały czasy zambijskiej ziemi od prehistorii do współczesności. No i oczywiście spróbowałam mięso z krokodyla, w smaku przypominające kurczaka, które bardzo przypadło mi do gustu. Rozwiewając też wątpliwości – nie musiałam najpierw polować na tego krokodyla, aby go posmakować. Takie dania na szczęście serwują lokalne restauracje.

Wyjeżdżając z Livingstone umówiłam się z ks. Romanem, że jeszcze pewnie w czasie mojej misji odwiedzę go, aby wspólnie wybrać się na safari, gdzie można spotkać zwierzęta typowe dla Afryki – słonie, żyrafy, nosorożce, krokodyle(!) i kilka innych milusińskich gatunków. Z siostrą Małgorzatą też jestem w kontakcie i głęboko wierzę, że jeszcze będę miała okazję się z nią spotkać. Bóg sprawił mi bardzo miły prezent, stawiając na mojej drodze te osoby, a przy okazji pozwalając zobaczyć piękny kawałek Afryki.

Udając się do stolicy zakładałam, że spędzę tam kilka dni, aby domknąć formalności. Afrykańska rzeczywistość oczywiście zweryfikowała moje plany (dla własnego zdrowia jestem zmuszona chyba porzucić planowanie czegokolwiek) i pobyt w City of Hope przedłużył się o kilka dni. Czas ten jednak został mi wynagrodzony w postaci kolejnego prezentu od Boga, czym była możliwość odkrycia „dzikiej Afryki”. W jednym z wcześniejszych postów pisałam o tym, że pierwszego dnia naszego pobytu w Zambii odwiedził nas ks. Paweł, który posługuje na misji w Mungu – niedaleko Lusaki, około 1,5 godz. jazdy. Korzystając z faktu, że byłam niedaleko placówki ks. Pawła, udało mi się wygospodarować weekend aby go w końcu odwiedzić i zobaczyć jak wygląda misyjna posługa poza placówkami wychowawczo - edukacyjnymi w Zambii, z jakimi do tej pory się spotykałam.

Parafia w Mungu, gdzie posługuje ks. Paweł, okazała się być bardzo rozległa i obejmująca (te z mojej perspektywy) najbardziej dziewicze zakątki środkowej Zambii. Poza  kilkoma podstacjami porozrzucanymi w odległości kilkunastu kilometrów od siebie, do parafii należą także wyspy w zatoce rzeki Kafue, do których można dostać się jedynie płynąc na łódce. I tak pierwszego dnia mojego pobytu miałam okazje transportować na jedną z wysp materiały do remontu szkoły, która obecnie w połowie jest ruiną i nie można w tej części zagospodarować przestrzeni na klasy dla tamtejszych dzieci. W czasie podróży łódką chłonęłam wspaniałe widoki i wypytywałam ks. Pawła o jego codzienną pracę i wyzwania, z jakimi musi się mierzyć. Dobijając do brzegu wyspy moim oczom ukazał się zupełnie inny obraz afrykańskiej ziemi, niż ten który miałam w oczach będąc w stolicy – lepione chatki ze słomianymi dachami w obejściu których jest miejsce na ognisko, na którym przyrządza się jedzenie i gdzieniegdzie jakaś mała zagroda, w której można dojrzeć pojedyncze ilości kur. I dorośli, którzy żyją w skrajnych dla nas warunkach, będąc przy tym bardzo radosnymi i uprzejmymi ludźmi. Na widok Księdza i Muzungu (w Afryce tak są określani biali ludzie) z uśmiechem na twarzy podchodzą aby się przywitać i chwilę porozmawiać. Dzieci natomiast od razu otaczają nas ze wszystkich stron, chcąc się przywitać i później złapać za rękę, aby pokazać swoje miejsce nowemu przybyszowi, zyskując tym samym przyjaźń i odrobinę ciepła.

Kolejne dwa dni pobytu na parafii w Mungu to poznanie okolicznych podstacji, na których w tych dniach ks. Paweł odprawiał Msze Św. W związku z przypadającą na poprzednią sobotę uroczystością Świętych Archaniołów, udaliśmy się do jednej ze wspólnot pod tym wezwaniem, gdzie odbyła się Msza Św. poprzedzona konferencją poświęconą właśnie temu wspomnieniu liturgicznemu. Przybyli na tą uroczystość wierni z ogromnym zaangażowaniem wsłuchiwali się w głoszone do nich Słowo Boże, zarówno w czasie konferencji jak i mszy. Tutaj chyba nie muszę dodawać, że cała uroczystość odbywała się w warunkach polowych, bo budynek kościoła czy małej kaplicy leży poza jakimkolwiek zasięgiem miejscowych ludzi. Sama jednak ceremonia mszy jest tutaj, podobnie jak w całej Zambii, okraszona szeregiem pieśni z bębnami w tle i towarzyszącymi temu tańcami, w które włączają się wszyscy wierni i dzieci. W podziękowaniu za przybycie i głoszenie Jezusa, kapłanowi w czasie mszy wierni składają ofiary – od datków pieniężnych po owoce, warzywa, czy nawet zwierzęta! (tego dnia był akurat kurczak – naturalnie żywy). Później jest oczywiście podawany obiad, przygotowywany specjalnie na tą okazję, gdzie na stół poza tradycyjną szimą trafia też mięso – z racji swojej wysokiej ceny nie jest podawane codziennie, tylko w czasie wyjątkowych okoliczności. Wspólnie ze mną i księdzem do stołu zasiadło kilku przedstawicieli wspólnoty parafialnej, w której gościliśmy, aby towarzyszyć nam i móc porozmawiać ze swoim kapelanem o kolejnej wizycie (czyli za jakieś dwa miesiące). Zambijczycy posiłki spożywają rękami, wiec i ja musiałam się przełamać w tej materii, co było nie małym dla mnie wyzwaniem.

Ostatniego dnia wspólnie już z Żanetą i Anią, które dojechały do Mungu, mogłyśmy uczestniczyć we mszy odprawianej na jednej z wysp. Najpierw więc przeprawa łódką trwająca około 40 min., później wspólna Eucharystia w czasie której oczywiście dużo śpiewów i tańców, a po niej wspólny obiad, który przyszło nam jeść w jednym z „domów”. Gospodarze zaprosili nas do słomianej chaty, gdzie usadowiliśmy się na podłodze i spożywaliśmy świeżo przyrządzone ryby z szimą. Do obiadu podano coca colę w butelkach, która w Zambii też nie należy do najtańszych. Przeliczając na szybko w głowie uświadomiłam sobie, że sam ich koszt to dzienna pensja Zambijczyka… Opuszczając wyspę, jej mieszkańcy żegnali nas uściskami dłoni i śpiewem - w podziękowaniu za przybycie i za możliwość spotkania się z Jezusem w czasie odprawianej mszy.

Otrzymałam kolejny wspaniały prezent od Boga, który mógł pokazać mi nie tylko dziką Afrykę i jej codzienne realia, ale przede wszystkim uświadomił ogromną wartość Eucharystii, którą ja mam na wyciągnięcie ręki. W czasie kiedy w moim kraju coraz mniej osób chodzi do kościoła na niedzielną mszę św., tutaj ludzie wręcz pragną spotkania z Jezusem w Najświętszym Sakramencie, a kiedy już mają taką możliwość, celebrują to święto jak najlepiej tylko potrafią, ofiarując to co mają. Tego ja i moi rodacy powinniśmy się uczyć od tutejszych wspólnot.

Pierwszy miesiąc na afrykańskiej ziemi okazał się bardzo intensywny w doznania, nie tylko te krajoznawczo-poznawcze, ale przede wszystkim w wymiarze duchowym. Wspomniane prezenty od Boga pozwoliły mi nie tylko zobaczyć nowe i ciekawe miejsca, ale poznać wspaniałych ludzi i doświadczyć cudownych chwil, utwierdzających mnie w wierze. Dzięki temu zdałam sobie też sprawę, że tak naprawdę takich „prezentów” dostałam w swoim życiu bardzo dużo, tylko nie potrafiłam tego dostrzec będąc w Polsce. Teraz uczę się dostrzegać i dziękować za każdą chwilę, która wywołuje uśmiech na ustach i radość w moim sercu. Bóg jest dobry i potrafi dawać dużo wspaniałych prezentów, tylko abyśmy umieli je zobaczyć i docenić.

P.S. O tym, że Zambia to duży kraj i odległości pomiędzy miejscowościami liczy się raczej nie w kilometrach, ale w czasie do pokonania (!) słyszałam wielokrotnie na prezentacjach wolontariuszy, którzy opowiadali o swojej pracy misyjnej w czasie naszych formacyjnych spotkań. Będąc przyzwyczajona do tego, że w Polsce poruszałam się tylko samochodem, to myśl o tym, że i ja zacznę w ten sposób planować podróże nigdy nie przyszła… do czasu oczywiście, jak się okazało że trzeba się gdziekolwiek przemieścić i nie ma opcji pt. wsiadam w samochód, ustawiam GPS i jadę. Tutaj to już jest wyższa logistyka – najpierw trzeba jechać do miasta i kupić wcześniej bilet, następnie zorganizować transport wczesnym rankiem na przystanek (zazwyczaj okolice godz. 4:00/5:00), wysiedzieć te swoje godziny w pełnym ludzi autobusie niekiedy z niestandardowymi jak dla nas pakunkami (np. kurami w koszyku) no i ogarnąć sobie transport z przystanku do naszego docelowego punktu podróży (tutaj już mniejszy problem, bo człowiek nie zdąży wysiąść z autobusu a już kilkunastu taksówkarzy oferuje swoje usługi przewozowe, w cenach oczywiście jak dla nich – konkurencyjnych i najniższych). I tak np. podróż w jedną stronę z Lusaki (stolicy) do Mansy (mojej placówki) to jeden dzień jak nic!


















Najczęściej czytane