Wystarczy być szczęśliwym
Dni w Mansie płyną
nieubłaganie szybko. Zaczynam się przyzwyczajać do tutejszej rzeczywistości i
żyć zambijskim rytmem – od wschodu do zachodu słońca. Na nudę jednak nie mogę
narzekać, zawsze się coś dzieje i zawsze znajdzie się coś, co mnie wprawi w
stan zdziwienia. Ale to podobno są dobre znaki od Boga.
Powrót na placówkę do Mansy po mojej blisko dwutygodniowej
nieobecności był bardzo zbawienny. Będąc w stolicy i przy okazji doświadczając
wspomnianych we wcześniejszym wpisie „Prezentów od Boga” czułam się bardzo
dobrze, jednak z tyłu głowy zawsze była myśl, że w tych miejscach jestem na
chwilę, a Mansa to „mój zambijski dom”. Tak się złożyło, że minęłam się akurat
z niemiecką wolontariuszką Lucya, która również jest na placówce Sióstr w
Mansie (mieszka ze mną w jednym domu) i
która akurat tego dnia, kiedy ja wracałam, wyjeżdżała do stolicy. Po długiej i
męczącej podróży, wchodząc do mojego domu tutaj poczułam dużą ulgę i radość, że
będę mogła wrócić do swoich obowiązków na placówce, ale przede wszystkim do
dzieci i osób z którymi już złapałam tutaj kontakt. Kolejny dzień po moim
przyjeździe akurat był dniem wolnym z okazji przypadającego w Zambii „Dnia
Edukacji”, wiec miałam czas aby też na spokojnie ogarnąć się z domowymi obowiązkami:
pranie, sprzątanie i zaopatrzenie lodówki w najpotrzebniejsze produkty – wodę i
czekoladę, która tutaj jest dosłownie „na wagę złota”… głównie jeśli chodzi o
cenę. Są jednak w życiu przyjemności, których nie jestem w stanie sobie
odmówić, a czekolada należy właśnie do jednej z nich.
Będąc pierwszego dnia, po moim powrocie do Mansy, w przedszkolu,
gdzie pomagam nauczycielce Gween przy średniej grupie, dowiedziałam się że
planowana jest wycieczka naszych podopiecznych do „Samfya Beach” (godzina jazdy
od Mansy). I mi więc nauczycielki z przedszkola zaproponowały, abym wspólnie z
nimi się wybrała i odwiedziła to wspaniałe miejsce. Po bardzo dobrych nastrojach
panujących wśród moich tutejszych koleżanek, dało się odczuć że na wyjazd ten
wszyscy czekają z niecierpliwością i ekscytacją. Przez najbliższy tydzień więc
– codziennie - w przedszkolu pojawiał się temat wycieczki i towarzyszące temu
pozytywne emocje.
Nad jezioro udaliśmy się wspólnie całym przedszkolem, czyli
około 70 dzieci, w piątek (12 października). Oczywiście tutaj była cała
logistyka wyjazdu, od przygotowania produktów na śniadanie i lunch, po rozmieszczenie
dzieci w dwóch autobusach, którymi jechaliśmy na plażę. Z Mansy wyjechaliśmy z
lekkim opóźnieniem… raptem 1,5 godziny, więc byłam dumna, że tak szybko się ze
wszystkim uwinęliśmy! W drodze do Samfya nie brakowało oczywiście śpiewów
dzieci w autobusie, które też na trudniejszych odcinkach dzielnie dopingowały
naszego kierowcę okrzykiem „Go, Driver, go!”. Ten natomiast, w odpowiedzi
posyłał szeroki uśmiech swoim małym pasażerom, dociskając tym samym pedał gazu
do samej podłogi. Zajmując miejsce na przednim siedzeniu, obok kierowcy, kątem
oka starałam się zerkać na licznik naszego busa. Kierowca jednak skwitował moje
zachowanie zdaniem „Nie bój się, w życiu miałem zaledwie kilka wypadków, ale
jak widzisz żyje i nic mi nie jest” wybuchając przy tym głośnym śmiechem, więc
przyjęłam to bardziej jako żart, niż dobrą radę. W myślach jednak ucieszyłam
się, że „gdyby co” to jestem świeżo po spowiedzi i odwdzięczyłam się kierowcy
równie szczerym uśmiechem.
Po godzinie (niekiedy szalonej) jazdy, na miejscu, moim
oczom ukazał się piękny krajobraz piaszczystej plaży i ogromnego jeziora,
znajdujących się w bliskiej odległości przy drodze. Dzieciom ten widok sprawił
równie dużo satysfakcji i z niecierpliwością czekały na sygnał od nauczycielek,
kiedy w końcu będą mogły wejść do wody. Najpierw jednak śniadanie, które
spożyliśmy w polowych warunkach (obiad zresztą później też). I o ile dzieci
świetnie radzą sobie z jedzeniem rękami, mi nadal to sprawia trudność –
zwłaszcza jeśli na talerzu jest ryż…
W Samfya spędziliśmy cały dzień. Dzieci wespół w
nauczycielkami szalały w wodzie ile się dało i na wszelkie sposoby. Obserwując
co się dzieje w wodzie i jak dzieci się wygłupiają, czasami włosy na skórze mi
się jeżyły, a moje towarzyszki tylko się ze mnie śmiały, uspokajając że to
normalne zachowanie i przecież nic im się nie stanie, jak któreś łyknie trochę
wody. Będąc nad brzegiem miałam czas na zbieranie z dziećmi skorupek ślimaków oraz na pogaduchy z paniami i Siostrą pracującymi
u nas w przedszkolu, negocjując dla nich przy okazji ceny świeżych ryb
oferowanych przez tutejszych rybaków. Tego dnia słońce strasznie grzało (około
35 stopni), chociaż chyba ja byłam jedyną osobą z całego towarzystwa, która to
odczuwała, stąd też bez kremu z mocnym filtrem i kapelusza na głowie byłoby
bardzo ciężko. Dzieci widząc, że smaruję się czymś pytały po co mi to i z
ogromnym zdziwieniem patrzyły, jak nauczycielki tłumaczyły im, że to dla
ochrony mojej skóry przed słońcem, aby nie była czerwona jak pomidor. I ja
niekiedy przecierałam oczy ze zdziwienia, widząc jak niektóre dzieci po
wyjściu z wody miały „gęsią skórkę”. Na naszą placówkę wróciliśmy około godz.
18:00 jak już zachodziło słońce. W drodze powrotnej naturalnie były śpiewy,
chociaż zakładałyśmy z nauczycielkami, że już nie będzie na to sił. Dzieci
jednak mają niespożyte pokłady energii w sobie. Ja padłam o godz. 20:00, zaliczając
wcześniej jedynie prysznic i łącząc się na chwilę przez what’s app z moją
Kreatywną KOMpanią z Polski, która tego dnia celebrowała Dzień Edukacji
Narodowej. Była to pierwsza w całości przespana przeze mnie noc w Mansie.
Poniedziałki w naszym Oratorium to zawsze czas na spotkanie
i omówienie planu pracy na najbliższy tydzień oraz kalendarza wydarzeń wspólnie
z wolontariuszkami z Niemiec i chłopakami, którzy są tutaj animatorami. Przed
nami wówczas były dwa istotne punkty nad którymi dyskutowaliśmy: organizacja
weekendowego spotkania dla młodzieży „Youth Camp” (YC) oraz 54. rocznica
odzyskania przez Zambię Niepodległości. Z zakładanego planu udało nam się tylko
w dużym skrócie omówić YC, rozważając nad formułą spotkania i tematem
przewodnim, którym była postać Matki Bożej. I o ile bardzo dużą sympatią
darzymy wspólnie z innymi wolontariuszkami tutejszych chłopaków, którzy starają
się robić coś dla dzieci, to w sprawach organizacyjnych na początku ciężko nam
się było dogadać. Wydarzenie miało się odbyć w następny weekend, my tak
naprawdę nic nie mieliśmy przygotowane, a chłopaki twierdzili, że jest jeszcze
mnóstwo czasu i po co się spinać. Przejęłyśmy więc inicjatywę organizatorek (co
się bardzo im spodobało) i z pomocą naszych zambijskich kolegów zaczęłyśmy
organizować całe wydarzenie – począwszy od ułożenia planu i przygotowania
plakatów (przy świeczkach, bo prądu wówczas nie było), a skończywszy na
ogarnianiu noclegów i przygotowywaniu poszczególnych pomieszczeń, w których
odbywały się konferencje i modlitwa.
W weekend 19-21 października odbył się więc Youth Camp, w
którym udział wzięła młodzież nie tylko z Mansy ale i okolicznych miejscowości.
W sumie było blisko 50 osób w wieku 13-29(!) lat, z którymi wspólnie
spędziliśmy wspaniały weekend, pełen szczerych rozmów, modlitwy i zabawy. W
czasie konferencji rozważaliśmy nad postacią Matki Bożej, poznając Jej nie
tylko święte oblicze, ale też i ludzkie. Jedno z pomieszczeń na terenie
oratorium zagospodarowaliśmy na „strefę modlitwy”, gdzie wykorzystaliśmy świece do stworzenia klimatu kontemplacji nad rozważanymi stacjami różańcowymi. W
sobotę przygotowaliśmy szczególną adorację, której punktem centralnym były pieśni
Teze odśpiewane wspólnie w różnych językach, w atmosferze pełnego skupienia i
oddania się Bogu. W programie YC zaplanowaliśmy też dla uczestników show
teatralne, w czasie którego każda z grup miała za zadanie przygotować krótki
„performance” dot. wybranych scen z życia Maryji. Mojej grupie przypadło w
udziale opracować fragment nawiązujący do cierpienia Matki Bożej pod krzyżem.
Zadanie niby nie trudne, ale jak próbowałam wśród młodzieży zrobić „burzę”
mózgów w tym temacie, aby zastanowić się jak możemy odegrać tą scenę, to miałam
wrażenie, że jestem w stanie z nich wykrzesać tylko „lekką bryzę powietrzną”.
Finalnie jednak stanęli na wysokości zadania i zebrali gromkie brawa od swoich
kolegów. Przy okazji też poznali trochę twórczości Chopina, bo za podkład
muzyczny do naszej sceny posłużył „Marsz Pogrzebowy”.
W niedzielę wspólnie z uczestnikami zrobiliśmy podsumowanie
spotkania i podziękowaliśmy za ich przybycie i zaangażowanie. Udział w
spotkaniu był płatny (aby pokryć chociaż w części koszty wyżywienia), więc
frekwencja jak na te realia uważamy, że też była całkiem dobra. Ze strony
młodzieży usłyszeliśmy też dużo ciepłych słów, co wynagrodziło włożony trud i
zmęczenie w organizacje całości. Zwłaszcza, że w czasie całego spotkania prawie
w ogóle nie spałyśmy, bo na zmianę z innymi wolontariuszkami czuwałyśmy przy
jednej z sal, w której nocowały
dziewczyny.
24 października w Zambii świętuje się odzyskanie
niepodległości. Z racji tego na pobliskim stadionie w Mansie (stadion, tzn.
pole na którym stoją dwie bramki i wokół tego są wycementowanie miejsca do
siedzenia) organizowane były obchody tego najważniejszego dla Zambijczyków
święta. Wspólnie z naszymi dziećmi z oratorium ja i Lucya (wolontariuszka,
która ze mną mieszka) wybrałyśmy się, aby zobaczyć jak tutaj celebruje się to
święto. Była parada z udziałem wojska i przedstawiciel wszelkich organizacji
działających w Mansie – od wspólnot chrześcijańskich, przez delegacje szkół,
klubów sportowych, a skończywszy na przedsiębiorcach. Nasze zdziwienie wywołała
reprezentacja dumnie kroczących pracowników sieci zambijskich sklepów
„Shoprite” ze swoim transparentem – to tak jakby w Polsce na paradzie z okazji
odzyskania niepodległości byli ze swoim banerem pracownicy np. Biedronki. Po
części oficjalnej, gdzie było odśpiewanie hymnu, przemówienia przedstawicieli
rządu i kościoła oraz prezentacje kilku grup muzycznych, przyszedł czas na
wspólne świętowanie, czyli… tańce! Tańczyli wszyscy – ludzie którzy się
zgromadzili, dzieci, przybyłe delegacje, przedstawiciele rządowi i kościelni
oraz wojsko… Tutaj w Zambii tak się celebruje każde święto – po prostu się
tańczy, śpiewa i cieszy chwilą oraz tym, że można spotkać się z innymi i
zamienić kilka zdań. Ci ludzie są autentycznie szczęśliwi, a największe
szczęście mam wrażenie, że przynosi im właśnie taniec i śpiew.
Na naszej placówce także Siostry świętowały dzień
niepodległości. Tego dnia włożyły na siebie kolorowe zambijskie stroje
(oczywiście zakrywając też głowę, jak wymaga tego przynależność do
zgromadzenia) i przygotowały obiad z lokalnymi daniami. Miałam więc okazję
spróbować smażonych robaków, które nawet przypadły mi do gustu oraz innych warzywnych
przysmaków - te akurat jakoś mniej mi smakowały, zwłaszcza że były zielone, a
moje kubki smakowane za „zieleniną” nigdy nie przepadały. Jednak co mięso, to
mięso – nawet jeśli to tylko robaki! Była też zaserwowana zupa z kurczaka i w
pierwszej chwili pomyślałam więc, że jednak ludzie tutaj gotują też rosół. W
smaku jednak takowego nie przypominała, chociaż po odpowiednim doprawieniu solą
i pieprzem (którego w Zambii raczej się nie używa ze względu na wysoką cenę)
była bardzo dobra. No i tego dnia oczywiście musiały być też lody! Bez nich to
żadne świętowanie. I naturalnie tańce ze śpiewami…
Moja codzienność tutaj to głównie praca z dziećmi, które
dają mi dużo satysfakcji i dzielą się swoim uśmiechem. Z nimi mam przyjemność
spotykać się w przedszkolu i w oratorium. Codziennie też poznaję inne historie
tych „małych bohaterów”, których życie doświadcza tutaj bardziej niż niejednego
dorosłego. Wspólnie z nimi dzielę chwilę radości, ale też niekiedy chwile
smutku – ich i moje, bo i takie się pojawiają, będąc daleko od rodziny,
przyjaciół i bliskich. No i zawsze znajdzie się coś, co mnie wprawia w stan
zdziwienia. Staram się jednak to odbierać jako dobre doświadczenie od Boga,
którego może nie muszę rozumieć. Wystarczy, że jestem tutaj szczęśliwa, nawet
jeśli czasami nie potrafię sobie tego szczęścia racjonalnie wytłumaczyć i
rozpisać w Excelu. I nawet jeśli czasami nie ma prądu, albo wody przez dwa dni.
Dobiega końca Tydzień Misyjny, który zainaugurowała
poprzednia Niedziela Misyjna. Tego dnia w czasie wygłaszanego kazania w
tutejszym kościele Ojciec Kris mówił o tym, że życie każdego z nas jest misją,
którą powinniśmy starać się jak najlepiej wykonać, bez względu na to czy
jesteśmy zwykłymi ludźmi, czy misjonarzami i wolontariuszami, którzy zostawiają
swoje dotychczasowe życie i chcą służyć innym. Po mszy wielu parafian w
rozmowie z nami dziękowało za naszą obecność w ich wspólnocie, mówiąc że posługa
misjonarzy i wolontariuszy dużo znaczy dla nich i dla tutejszych dzieci. Te
słowa dały mi jeszcze większą motywację do pracy tutaj i do pokonywania chwil
słabości. Szczególnie zachęcam więc do wsparcia duchowego i materialnego
prowadzonych dzieł misyjnych. O kilku z nich można poczytać na stronie
Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie (www.misjesalezjanie.pl), który w tym
roku Tydzień Misyjny prowadzi pod hasłem „Twoja pomoc – moja przyszłość”.
P.S. O tym, że w Zambii i w ogóle w Afryce taniec i śpiew
jest nieodłącznym elementem świąt i codzienności tutejszych ludzi przekonuje
się za każdym razem. Dzieci w oratorium słysząc tylko pierwsze dźwięki ich
muzyki od razu są w gotowości do tańca, próbując uczyć tym samym i nas ich
rytmów. Ostatnio z pozostałymi wolontariuszkami spróbowałyśmy przechwycić
trochę „europejskiej” muzyki, włączając dzieciom przeboje, które można usłyszeć
w naszych stacjach radiowych. Dzieciaki z zaciekawieniem stanęły i zaczęły nam
się przyglądać. My oczywiście zdezorientowane nie wiedziałyśmy, czy to reakcja
na inny rodzaj muzyki, czy co się dzieje. Podszedł w końcu do nas jeden z
dobrze nam znanych chłopców i powiedział „Słuchamy Waszej dziwnej muzyki, ale
też czekamy aż pokażecie nam jak do niej tańczyć…” Wszystkie zaczęłyśmy się
śmiać i powiedziałyśmy, że układ taneczny tutaj może być taki sam jak do muzyki
afrykańskiej, a na naukę naszych tańców narodowych przyjdzie jeszcze pora.