Każda dobra dusza jest jak świeca
Miesiąc listopad zawsze skłania do głębokich refleksji w tematach
egzystencjalnych. Pewnie z racji tego, że 1 i 2 listopada w sposób szczególny
pamiętamy o zmarłych, a z kolei 11 listopada świętujemy odzyskanie Niepodległości,
za którą też stoją setki pomordowanych, walczących za naszą wolność. No i do
tego dochodzi jeszcze pogoda, która z racji jesiennej pory roku, do
najprzyjemniejszych raczej nie należy. Tak się dzieje w Polsce. A jak to
wygląda na drugiej półkuli? Prawie tak samo, tylko z kilkoma istotnymi
różnicami…
Cofam się o kilka miesięcy do
czasu, jak jeszcze byłam w Polsce. To był jeden z ostatnich dni w mojej pracy
(drugi tydzień sierpnia). Będąc wówczas sama w biurze zobaczyłam, że do drzwi
zbliża się jakaś kobieta, skinieniem głowy zachęciłam więc ją, aby weszła do
środka i od razu zagadnęłam w czym mogę pomóc. W odpowiedzi usłyszałam, że owa
Pani szuka nikogo innego jak Eweliny Paździor, a słysząc, że to właśnie ja,
szeroko się uśmiecha i zaczyna mówić, czemu zawdzięcza tą wizytę.
Otóż, wspomniana kobieta - Pani
Mirosława, jest bratanicą jednego z księży Salezjanów, który przez bardzo długi
czas pracował na misjach w Zambii i tutaj też zmarł w 2009 roku, a ciało jego
pochowano na cmentarzu w miejscowości Kasisi (niedaleko stolicy). Jak
wspominała Pani Mirosława, nikt z rodziny nie miał okazji jak dotąd odwiedzić
grobu jej stryja, stąd też jak tylko przeczytała w jednym z numerów Misji
Salezjańskich notatkę o tym, że wyjeżdżam właśnie do Zambii z kilkoma innymi wolontariuszami,
postanowiła mnie znaleźć i prosić o małą przysługę. Z pomocą przyszedł jej
jeden z artykułów w lokalnej prasie, traktujący o moim wyjeździe na misje,
gdzie dziennikarka Agnieszka wspomniała, czym obecnie się zajmuje i gdzie na co
dzień pracuję. Pani Mirosława więc, w czasie naszego pierwszego spotkania,
zapytała czy może przekazać mi symboliczny znicz, który – jeśli będzie taka
możliwość – będą mogła zaświecić na grobie jej stryja, Ks. Józefa. W kilku
zdaniach zrelacjonowała mi, czym się w Zambii zajmował Ks. Józef, na jakich
placówkach posługiwał i jak to się stało, że jego miejsce spoczynku jest
właśnie w dalekiej Zambii. Odpowiedziałam, że oczywiście dołożę wszelkich
starań, aby wypełnić tą „małą misję”, będąc już na miejscu. Pani Mirosława
zapewniła mnie też o swojej modlitwie w intencji całego Dzieła Misyjnego, w tym
szczególnie rodziny Salezjańskiej (misjonarzy i wolontariuszy), która z racji
osoby Ks. Józefa jest jej bardzo bliska.
Pamiętam, że po tym jak Pani
Mirosława przekazała mi znicz z krótką notatką o Misjonarzu i kontaktem do
siebie, pożegnałyśmy się i wróciłam do swoich obowiązków, starając się dopiąć
jeszcze ostatnie tematy w pracy. Tak naprawdę kiedy przyjechałam do domu i
opowiedziałam mojej mamie o tym niecodziennym spotkaniu, dotarło do mnie, że
Bóg po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu o słuszności mojej decyzji, co
do samego wyjazdu na misje i że to z pewnością nie przypadek, że akurat zostaje
posłana do Zambii. Co prawda nie miałam wtedy pojęcia, gdzie jest miejscowość
Kasisi, a co dopiero znajdujący się tam cmentarz. Zasadniczo – niecały miesiąc
przed wylotem - w ogóle nie miałam pojęcia o niczym w temacie przemieszczania
się z punktu A do punktu B w Zambii. Byłam jednak jakoś spokojna o to, w końcu
trochę czasu miałam spędzić na zambijskiej ziemi, więc pomyślałam, że z pewnością
ogarniemy temat. Otuchy dodawał fakt, że Kasisi leży właśnie niedaleko stolicy
(jak później sprawdziłam na mapie), gdzie też na rocznej misji będą Ania i
Żaneta, więc zawsze mogłam je poprosić o tą przysługę. I tak też zrobiłam,
kiedy byłam po przylocie do Zambii właśnie na placówce u dziewczyn i widziałam,
że logistyka poruszania się tutaj wcale do najłatwiejszych nie należy –
zwłaszcza, że na co dzień przebywam na północy Zambii, jakieś 750 km od
wspomnianego Kasisi…
Ponad dwa tygodnie temu okazało
się, że po raz kolejny muszę jechać do stolicy. Sama myśl o długiej podróży w
autobusie nie wywołała u mnie jakiejś szczególnej radości. Optymizmem napawał
jednak fakt, że to ostatnia (mam nadzieję!) podróż do Lusaki w tym roku, gdzie
miałam do odebrania swoje dokumenty dotyczące pobytu na zambijskiej ziemi. No i
możliwość spotkania się i porozmawiania z Anią i Żanetą, które są w City of
Hope w Lusace, stanowiła ogromną wartość dodaną całego przedsięwzięcia. W
ostatnich dniach października udałyśmy się więc wspólnie do urzędu migracyjnego,
aby odebrać długo wyczekiwane przez nas dokumenty, a później miałyśmy trochę
czasu aby wymienić się spostrzeżeniami i doświadczeniami ze swojej
dwumiesięcznej misji.
Mój pobyt w Lusace zbiegł się właśnie
z datą 1 i 2 listopada – dniem Wszystkich Świętych i tzw. „dniem zadusznym”. Wtedy
przyszedł wówczas do głowy pomysł, że może udałoby się nam odwiedzić cmentarz w
Kasisi i postawić na grobie Ks. Józefa przekazany przez jego bratanicę znicz.
Zaczęłyśmy dopytywać więc siostry i
dziewczyny w placówce w City of Hope (COH), jak u nich wyglądają obchody tych
świąt. Przyzwyczajone do tego, że w Polsce jest to dzień wolny i odwiedza się
groby najbliższych, uczestnicząc we mszy odprawianej właśnie na cmentarzu i
szczególnie prosząc o łaskę zbawienia dusz w czyśćcu cierpiących oraz
wspominając świętych naszego kościoła, zakładałyśmy że i tutaj w tych dniach
będzie się działo coś szczególnego. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, okazało się,
że 1 listopada to normalny dzień pracy i szkoły, tyle tylko, że zgodnie z
kalendarzem wspomnień liturgicznych są wówczas dwa czytania. Podpytałam więc
Przełożoną w COH, czy wie gdzie jest cmentarz w Kasisi i jak ewentualnie możemy
się tam dostać, relacjonując jej pokrótce, z jaką misją się udajemy. W
odpowiedzi usłyszałam, że droga wcale „nie jest trudna i że nie jest daleko” –
trzeba po prostu się kierować, tak jak w stronę lotniska i później skręcić w
lewo, czyli jakieś około 40 km. Dobrze, że na lotnisku w Lusace byłam raz w
życiu i zapamiętałam drogę…
Opracowując plan dotarcia do
Kasisi, wpadła mi do głowy myśl, że w czasie ostatniego pobytu w stolicy, kiedy
uczestniczyliśmy w polskim meetingu, miałam okazję poznać kilku polskich księży
i siostry, posługujących właśnie w Lusace. Przemknęła mi wówczas myśl, że skoro
to Polacy, to i może tutaj podobnie celebrują 1 i 2 listopada, jak w swoim
ojczystym kraju i może akurat ktoś z nich właśnie przy okazji tego święta
planuje odwiedzić Kasisi, gdzie jak się później okazało, jest pochowanych wielu
moich rodaków. Skorzystałam wiec z dobrodziejstwa XXI wieku i odnalazłam „na
Internecie” Ks. Andrzeja, u którego de facto miałam okazję być na 25-leciu
święceń kapłańskich w tym roku w Różanymstoku (nasz SOMowy rok formacyjny miał
tam wówczas rekolekcje). Napisałam więc do mojego rodaka co i jak z pytaniem,
czy może nam jakoś pomóc w tym temacie. Na odpowiedź nie musiałam długo czekać.
Ks. Andrzej skontaktował się ze mną i powiedział, że z pewnością Ksiądz Prowincjał
wybierze się (jak co roku) do Kasisi, więc i nas przy okazji może zabrać. A
jeśli nie uda mu się z nim skontaktować, to po południu osobiście po nas
przyjedzie, bo jednak odległość z naszej placówki do Kasisi wcale nie jest taka
mała i łatwa do pokonania. Finalnie udało nam się 2 listopada uczestniczyć we
Mszy Św. na cmentarzu w Kasisi, której przewodniczyli… polscy kapłani.
Po odprawionej mszy, księża święcili
tutejsze groby, a ja wspólnie z Anią i Żanetą udałyśmy się na poszukiwanie
mogiły Ks. Józefa Gottera. Cmentarz w Kasisi, porównując do niektórych polskich,
wcale nie wydawał się duży, stąd też bez trudu odnalazłyśmy miejsce spoczynku
Ks. Józefa. Modląc się nad jego grobem podszedł do nas również wspomniany Ks.
Andrzej, dzięki któremu tutaj się znalazłyśmy, aby poświęcić mogiłę swojego
współbrata salezjańskiego. Z dumą „odpaliłam” (tzn. włączyłam, bo to
elektryczny) znicz i zrobiłam kilka zdjęć, które obiecałam wysłać Pani Mirce.
Bóg dobrze zadziałał w tym temacie – udało się wykonać misję i przy okazji
doświadczyć na zambijskiej ziemi polskich akcentów.
Na cmentarzu w Kasisi udało nam się
odnaleźć również groby innych polaków – głównie księży i sióstr, chociaż
trafiały się także osoby świeckie. „Wieczny odpoczynek…” udało mi się odmówić
przy mogile Ks. Kazimierza Cicheckiego, jednego z pierwszych salezjanów na zambijskiej
ziemi, którego listy (wydane w formie książki „Moja Nowa Ojczyzna) poświęcone
tutejszej pracy misyjnej właśnie zaczęłam czytać.
Za sprawą 100 - rocznicy
Odzyskania Niepodległości przez Polskę, tegoroczny listopad jest dla nas
polaków ważnym i poniekąd przełomowym miesiącem. W jednym z ostatnich wpisów
wspominałam o „prezencie od Boga”, którym była możliwość uczestniczenia w
koncercie Maleo, organizowanym właśnie z okazji okrągłej rocznicy święta
Niepodległości. Pisałam wówczas też o „genialnym poczuciu humoru Boga”, którego
i tym razem mogłam doświadczyć. Mianowicie, miało mi przyjść spędzić setną
rocznicę odzyskania niepodległości przez mój kraj w towarzystwie trzech
wolontariuszek z… niemiec. Na myśl o tym, uśmiechałam się i dziękowałam, za dar
wolności, dzięki któremu pewnie mogłam się właśnie znaleźć w Zambii i tym samym
też poznać te wolontariuszki, z którymi na co dzień się świetnie dogaduje.
I w tym temacie Bóg sobie ze mnie
zażartował i jednocześnie zadziałał, bo okazało się, że na moją placówkę na
weekend przyjechały dwie polskie Siostry Salezjanki – Siostra Ryszarda i
Siostra Zofia - również przodowniczki jeśli chodzi o tworzenie dzieła misyjnego
na zambijskiej ziemi. Wspólnie z tutejszymi Siostrami uczciłyśmy więc wczorajsze
święto modlitwą za Naszą Ojczyznę. Wizyta polskich Sióstr była też dla mnie
okazją do rozmowy i podzielenia się swoimi przemyśleniami z dotychczasowego
pobytu w Zambii. Siostry natomiast udzieliły mi wielu cennych wskazówek,
głównie jeśli chodzi o przyswajanie tutejszej mentalności, którą niekiedy nadal
ciężko mi zrozumieć.
W rozmowie z Siostrą Zofią
wspomniałam też o „małej misji”, jaką była podroż na cmentarz do Kasisi i
zapalenie, w imieniu rodziny, znicza na grobie Ks. Józefa. Oczywiście okazało
się, że S. Zofia miała nie raz okazję spotkać się i nawet pracować wspólnie
Salezjaninem, opowiadając przy tym jak wyglądały trudne początki pracy
misjonarzy na tutejszej ziemi. Widząc z jakim zadowoleniem i uśmiechem na
twarzy, pomimo już sędziwego wieku i zmagania się z dolegliwościami
zdrowotnymi, nabytymi właśnie w czasie misji, moja rozmówczyni opowiada o
swojej posłudze w Mansie, doznałam mocnego zastrzyku motywacji. W głowie od
razu pojawiło się motto Bł. Edumnda Bojanowskiego (założyciel Zgromadzenia Sióstr
Służebniczek, posługujących także w mojej rodzinnej parafii) , które właśnie w
takich momentach i przy takich osobach się materializuje – „Każda dobra dusza
jest jak ta świeca, która sama się spala a innym przyświeca”. W tym kontekście
pomyślałam też o wszystkich misjonarzach, którzy często właśnie „spalają się”
(praca w zupełnie innym klimacie i w zupełnie innej kulturze może się czasami
dawać bardzo we znaki), aby swoją postawą i działaniami przyświecać innym. Niektórzy
z nich, jak właśnie Ks. Józef Gotter i Ks. Kazimierz Cichecki, do samego końca
pełnili swoją posługę na misjach, poświęcając to co najcenniejsze – własne życie.
W tym miesiącu więc, kiedy
szczególnie polecamy w swoich modlitwach naszych bliskich zmarłych, pamiętajmy
także o misjonarzach, którzy swoje życie poświęcili dla innych. Dziękując też
Bogu za dar wolności, w setną rocznicę odzyskania Niepodległości przez Polskę,
włączajmy do naszych modlitw wszystkich tych, którzy oddali swoje życie za
wolną Ojczyznę.
P.S.1 Miesiąc listopad to nie
tylko nostalgiczne momenty związane ze Świętem Zmarłych i Niepodległością, ale
też pogoda, która nie napawa optymizmem. Pochmurne i wietrzne dni, niekiedy już
z rannymi przymrozkami i deszczową pogodą, często dawały się odczuć moim stanom
emocjonalnym w Polsce. W Zambii natomiast obecnie jednak jest bardzo gorąco, a
dosłownie kilka dni temu zaczęła się pora deszczowa – długo przez nas
wyczekiwana. Odczuwalna temperatura w ciągu dnia wynosi jednak niekiedy blisko
40 stopni! Deszcz i burze przynoszą powiew świeżości i zbijają temperaturę do
około 33 stopni. Nie da się więc tutaj wpaść w nostalgiczne stany emocjonalne,
związane z potocznie zwaną „jesienną chandrą”. Zwłaszcza, że gdy pojawia się
deszcz, to tym samym na drzewach zaczynają dojrzewać owoce – mango, papaja,
awokado i wiele innych, tropikalnych pyszności, które tutaj mam dosłownie na
wyciągnięcie ręki! Muszę tylko sobie po nie pójść, tzn. wdrapać się na drzewo.
P.S.2 Wielkie dzięki za akcję „Czekolada
dla wolontariusza”! Ci, którzy mnie znają, to wiedzą, że jedzenie sprawia mi
ogromną radość (chociaż wchodząc ostatnio tutaj na wagę stwierdzam, że czas
znaleźć nowe przyjemności), a czekolada to już w ogóle stanowi podstawowy składnik
codziennej porcji witamin, które muszę przysposobić. Tutaj w Zambii taki
produkt to prawdziwy luksus, na który mało kto może sobie pozwolić, bo cena
standardowej tabliczki czekolady jest kilkukrotnie wyższa niż w Polsce. Dzięki
moim bliskim znajomym i znajomym znajomych udało mi się zakupić i poczęstować
tutejsze dzieci czekoladą, która wyśmienicie smakowała – zarówno dzieciom, jak
i mi… Z całego serca dziękujemy!