Misyjny półmetek
Pół roku w Zambii minęło, że nawet nie wiem kiedy (!). Od stycznia
zbieram się do napisania kilku słów na bloga, o tym jak podsumowałam poprzedni
rok, jednak finalnie dziś udało się znaleźć czas. Co prawda mamy już marzec i
moda na refleksje oraz postanowienia noworoczne dawno minęła, jednak z racji
rozpoczynającego się Wielkiego Postu myślę, że można podjąć próbę pokonania
naszych słabości, których być może z różnych powodów wcześniej nie udało się
wcielić w życie. Wracam więc do refleksji z ubiegłego roku i mojego misyjnego
„półmetka”, który przyniósł dużo zmian.
Początek roku to podobno dobry
czas na wszelkiego rodzaju podsumowania. Do tej pory zawsze w grudniu z
sentymentem przeglądałam moją kolekcję biletów z koncertów i festiwalu, na
których miałam okazję wspólnie z „moją ekipą” dobrze się bawić i zrestartować
umysł od trosk życia codziennego. Tym razem zeszłoroczne podsumowanie zamyka
się dosłownie w kilku wydarzeniach muzycznych, więc i za bardzo w tej materii
nie mam czym się pochwalić. Z uśmiechem na ustach, czując też lekkie ukłucie
tęsknoty w sercu, wspominam jednak wszystkie muzyczne wypady – te dokładnie
zaplanowane i te, na które spontanicznie zdecydowałam się w ostatniej chwili.
Każde z nich oczywiście było bardzo udane, za co dziękuje osobom z którymi
miałam przyjemność dzielić te chwile.
Z ręką na sercu muszę przyznać,
że ubiegły 2018 rok był jednym z najbardziej szalonych w całej ponad (dużo
ponad) ćwierćwiecznej ziemskiej karierze! Moje starannie zaplanowane życie
zostało wywrócone do góry nogami (jak to niektórzy bardziej „mądrzejsi” z
matematyki mówią: o 360 stopni) nie tylko za sprawą wyjazdu do Zambii, ale
przede wszystkim za sprawą ludzi których Bóg postawił na mojej drodze. I to
właśnie uważam za mój największy sukces - nie tylko w roku minionym, ale w
całym życiu – osoby, z którymi mogę dzielić moje chwile smutku i radości. Ci,
których spotykam na swojej misyjnej drodze i Ci, których znam już bardzo długo.
Osoby, które codziennie mnie wspierają swoją modlitwą i dobrym słowem i Ci
którzy czasami się ze mną (zdalnie) przedrzeźniają. Każda z tych relacji jest
dla mnie bardzo cenna i za każdą w swojej codziennej modlitwie dziękuję Bogu.
W 2018 roku postawiłam na swoje rozeznanie
do powołania misyjnego. Mając już na początku roku perspektywę wyjazdu na
wolontariat misyjny (we wrześniu 2017 roku zaczęłam formację), wiedziałam że
bardziej muszę się skupić na sobie – na moich słabościach, które chciałam
wyeliminować i na dobrych stronach, które w planach miałam pielęgnować. Proza
życia codziennego, wespół z moim nie łatwym (jednak!) charakterem oczywiście
zweryfikowały plany i z tą pracą nad sobą różnie wyglądało, jednak sam fakt, że
dziś jestem w Zambii na wolontariacie misyjnym można uznać za duże osiągnięcie.
Może nawet jedno z największych.
A jak wyglądało właśnie ostatnie
pół roku mojego życia? Tutaj pojawia się cała paleta emocji i zdarzeń, które w
normalnych (czytaj polskich) warunkach pewnie nigdy by mi się nie przydarzyły. Po
pierwsze – nigdy by mi do głowy nie przyszło, że będę pracować w przedszkolu!
Dzieci co prawda bardzo lubię, jednak fakt, że 5 i 6 latkowie będą się do mnie
zwracać „Ticza Ewelina” (nauczycielka) nawet w snach nie pojawiał się w mojej
głowie. Przyznam szczerze, że na początku było to dla mnie bardzo dziwne
uczucie, jednak z czasem przyzwyczaiłam się już do tego określenia i bardzo
dużo radości sprawia mi, jak codziennie rano „moje dzieci” tak się ze mną
witają. Oczywiście tutaj też jest mocna dawka szczerych uśmiechów i uścisków,
które i na mojej twarzy wywołują przysłowiowego „banana”.
Drugi misyjny aspekt, to życie w
zgromadzeniu. Jak wygląda posługa kapłańska i zakonna wiedziałam od zawsze, bo
wielokrotnie miałam okazję przyglądać się zwyczajnemu życiu sióstr i księży.
Dzięki moim rodzicom, którzy od małego wpajali mi i moim siostrom wartości
chrześcijańskie, miałam okazję brać udział w rekolekcjach i angażować się w
działania podejmowane w mojej parafii. W tej materii nawet jest kilka dobrych
anegdot, którymi być może się kiedyś podzielę. Wracając jednak do życia w
zgromadzeniu – co innego jest widzieć, a co innego uczestniczyć. Na początku
nie było łatwo wpasować się w tutejszą dyscyplinę. Godzina 6:30 rano to dla
mnie był środek nocy, a tutaj okazuje się, że wstać trzeba jeszcze godzinę
wcześniej! Mobilizacja do codziennej modlitwy różańcowej i brewiarzowej też
łatwa nie była i zanim wypracowałam to u siebie będąc jeszcze w Polsce, to
trochę czasu minęło. Żyjąc w zgromadzeniu dbamy o to, aby się wspólnie modlić,
co jest dla mnie bardzo budujące, tyle że zarówno dziesiątki różańca jak i
nieszpory odmawiamy w języku angielskim. I o ile tutaj jestem w stanie
zrozumieć słowa psalmów którymi się modlimy, tak w tygodniu na porannej mszy
odprawianej w lokalnym języku bemba muszę się bardzo skupić, aby wiedzieć co
się dzieje, bo nic a nic na początku nie rozumiałam. Nie żebym teraz świetnie
władała tym językiem, bo tutaj straszne tyły mam, ale przynajmniej kilka tzw.
„kościelnych” zwrotów podłapałam. Pomijając jednak te wszystkie misyjne
niuanse, dziękuję Bogu, że codziennie doświadczam tutaj ogromu sympatii i
życzliwości od sióstr i księży, z tutejszego zgromadzenia. To dzięki nim nie
mam czasu myśleć o tęsknocie i to dzięki tym osobom właśnie mogę się tutaj poczuć
jak w domu – otoczona życzliwością i miłością. Ostatnio też bardziej mogłam
doświadczyć troski i opieki ze strony sióstr. Na początku roku zdrowie mi nie
dopisywało i tutejsze siostry wiedząc o tym, za każdym razem wspierały mnie w
trudniejszych chwilach, racząc przy tym czymś słodkim. Dla mnie było to bardzo
ważne i po raz kolejny utwierdziło w przekonaniu, że Bóg na mojej drodze stawia
wspaniałe osoby.
Teraz bardziej przyziemny, ale
też istotny temat (przynajmniej dla mnie!): jedzenie. O tym, że warzywa –
zwłaszcza te zielone - „kłują mnie w
język” wiedzą wszyscy, z którymi miałam okazję wybrać się kiedyś na wspólny
obiad. Z natury jestem mięsożerna, a tylko te wybrane warzywa, lądowały
skromnie na moim talerzu tuż obok imponującej porcji mięsa. I jakby mi ktoś pół
roku temu powiedział, że na widok fasolki szparagowej i kukurydzy zrobi mi się
cieplej na sercu, to kazałabym mu się zwrócić o pomoc do dobrego psychologa…
Tymczasem, będąc w Zambii, okazało się, że są to bardzo dobre warzywa! Co
prawda siostry na obiad przygotowują je bardzo rzadko, jednak jak już jest to
cieszy oko i żołądek. Normalnie na co dzień do obiadu z warzyw jest sama
zielenina, która wygląda jak gotowana trawa. Z racji tego, że w Polsce byłam
wzrokowcem jeśli chodzi o jedzenie i wychodziłam z założenia, że smakuje mi
tylko to co ładnie wygląda i nie jest zielone, na początku ciężko było mi się
przełamać do nowych potraw, które nie zawsze tutaj dobrze wyglądają. Okazuje
się jednak, że smaki w takich przypadkach też mogą być zadowalające, a i
eksperymentowanie z jedzeniem może pobudzić szereg kubków smakowych, o których
wcześniej nie miałam pojęcia. Chcąc nie chcąc otworzyłam się więc na nowe
doznania kulinarne, które siostry starają się dawkować w naszej kuchni. Tym oto
sposobem próbowałam już mięsa z krokodyla, smażonych robaków, gotowanych
zielonych warzyw, których nie umiem nawet nazwać, a widok których na początku
przyprawiał mnie o gęsią skórkę. W czasie ostatniego lunchu tutejsze Siostry
zaczęły mnie podgadywać co do eksperymentów kulinarnych (muszę przyznać, że
humory im dopisują w tym aspekcie) i wspólnie ustaliłyśmy listę rzeczy z dość
ciekawymi pozycjami, które powinnam jeszcze spróbować…
Najpiękniejsze, co jednak mogło
mnie tutaj spotkać to fakt, że Afryka uczy nie tylko cierpliwości i pokory
(których mi bardzo potrzeba), ale uczy też jak doświadczać Boga bardziej i
lepiej. Będąc na drugiej półkuli, 12 tys. km od domu, przyjaciół, rodziny,
bliskich i pozostawiając swoje dotychczasowe życie w Polsce, codziennie
konfrontuje się z samą z sobą – z moimi słabościami, lękami, oczekiwaniami. Do
tego dochodzi misyjna rzeczywistość – zupełnie inna i momentami niezrozumiała
kultura, praca w oratorium z opuszczonymi i ubogimi dziećmi, których widok
potrafi ściskać za serce (ale które dają mi niezmiennie dużo radości) oraz
życie wśród Sióstr zakonnych, które jest podyktowane pewnymi warunkami.
Wszystkie te aspekty składają się na moje tutejszą rzeczywistość, która po pół roku
jest dla mnie już czymś normalnym i naturalnym, ale która wymagała też ode mnie
zmian w myśleniu i zachowaniu. Przed moim wyjazdem wiedziałam, że mogą pojawić
się trudności, jednak uświadomiłam sobie tak naprawdę będąc już tutaj na
miejscu, że praca nad samą sobą do najłatwiejszych nie należy. I paradoksalnie,
wszelki włożony trud rekompensuje mi właśnie to misyjne życie, którego dziś na
żadne inne bym nie zamieniła, a które na początku nie było momentami łatwe i
przyjemne. Bóg jednak obdarzył mnie dużą łaską, dając mi możliwość wyjazdu na
misję i doświadczania Go w mojej codziennej posłudze. I chociaż pojawiają się
czasami trudniejsze dla mnie momenty, to zawierzam Mu każdy swój dzień,
dziękując za dar misji w moim życiu i za możliwość pracy nad swoimi słabościami
właśnie tutaj w Zambii, gdzie perspektywa jest zupełnie inna. I oczywiście
pojawiają się niekiedy chwile
rozczarowania, czy niezrozumienia, jednak staram się przyjmować to z pokorą w
sercu i pamiętając, że właśnie w takich chwilach najlepiej wszystko zawierzyć
Ojcu.
W przeddzień rozpoczynający
Wielki Post, robię sobie rachunek sumienia z ostatniego pół roku, które
spędziłam w Zambii - jest nad czym pracować, więc mam też nadzieję, że czas ten
przyniesie wiele dobrych owoców. Wierzę też, że pomimo już pewnego rodzaju
przyzwyczajenia, Bóg szykuje dla mnie dobre rzeczy i dobrych ludzi, za których
zawsze będę dziękować. Bo tak naprawdę będąc tutaj na misjach, uświadomiłam
sobie, jak ważne są relacje z innymi. I każda z nich jest cenna – zarówno ta kilkunastoletnia,
jak i ta, która może tylko przetrwać czas Zambii.
P.S.
Na początku roku w Oratorium
udało nam się zawiązać klub tenisa stołowego, którego mam przyjemność być
liderem! Dla mnie to świetna sprawa, bo bardzo lubię ten sport, a i tutejsze
chłopaki mają duże predyspozycje w tym kierunku, więc jest z kim grać dobre
mecze. Jednego dnia, kiedy miałam bardzo dobrą passę, nie odchodziłam od stołu
przez dwie godziny, cały czas rozgrywając mecze w sali naszego Oratorium, gdzie
w moim odczuciu było bardzo gorąco. Kiedy już kończył się czas treningu wyszłam
na zewnątrz, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i wówczas zleciały się wokół
mnie dzieci, pytając co mi jest i czy nie jestem chora. Również chłopaki z
mojego tenisowego teamu, kiedy ujrzeli mnie w świetle dziennym, bardzo się
zmartwili moim wyglądem, dopytując czy nie powinnam jechać do lekarza sprawdzić
co się dzieje… Problem polegał na tym, że ja nie miałam pojęcia o co w ogóle
chodzi! Dopiero jak zobaczyły mnie niemieckie wolontariuszki, to zaczęły się
śmiać, radząc abym przejrzała się w lusterku, bo moja twarz ze zmęczenia i
gorąca, wygląda jak burak. Przeglądając się w przedniej kamerze telefonu,
uspokoiłam wszystkich, że nie umieram, tylko po prostu jak się męczę to taka
jest reakcja mojego organizmu i twarz robi mi się czerwona. Usłyszałam wówczas
od chłopaków z mojego teamu, że zaniosą mnie do domu (na rękach!), skoro tak
się zmęczyłam… Bóg stawia na mojej drodze naprawdę wspaniałych ludzi!