Just use Siavonga!


Za mną miesiąc wakacji od pracy w przedszkolu, który był czasem nie tyle odpoczynku fizycznego, co zresetowania psychicznego i odkrywania nowych rzeczy. Wspólnie z wolontariuszkami Anią i Żanetą z Lusaki spędziłyśmy dość intensywnie Święta Wielkiej Nocy, po których udałyśmy się na tygodniowy wypoczynek, a tuż po nich w kolejnych wędrówkach odkrywania uroków Afryki towarzyszyli nam Agnieszka i Mateusz – również wolontariusze warszawskiego ośrodka misyjnego. O tym jednak, co się działo w czasie świąt Wielkanocnych i dlaczego hasło „Just use Siavonga” będzie wywoływało zawsze szczery uśmiech na mojej twarzy, słów kilka poniżej.

W sobotę poprzedzającą Niedzielę Palmową wspólnie z moją niemiecką towarzyszką Lucyą udałyśmy się w podróż do Lusaki. Oczywiście jak na zambijskie standardy nasz autobus miał „tylko” półtora godziny opóźnienia, a jak już przybył na stacje to okazało się, że jest pełny i nie ma w nim nawet stojącego miejsca (!) dla dodatkowych pasażerów. Nieco skonsternowane spojrzałyśmy z Lucya po sobie i wdałyśmy się w dyskusje z konduktorem, który po kilkunastu minutach wyprosił jakiś dwóch młodzieńców ze środka, wpychając nas tym samym do zatłoczonego autobusu, w którym miałyśmy spędzić kolejne 10 godzin podróży siedząc na walizkach, w przejściu pomiędzy siedzeniami… na szczęście na kolejnej stacji w Mansie (jakieś 15 minut później) okazało się, że większość pasażerów wysiada, stąd też bez zastanowienia złapałyśmy z Lucya pierwsze wolne miejsca, aby jednak doświadczyć choć odrobiny komfortu w czasie naszej podróży. Do Lusaki dojechałyśmy jak już słońce zachodziło za horyzont, więc postanowiłyśmy złapać na stacji któregoś z taksówkarzy i z nim podjąć próby negocjacji jak zwykle zawyżonej ceny za odeskortowanie nas na placówkę do City of Hope. Tam Ania i Żaneta powitały nas szczerymi uśmiechami i uściskami oraz przygotowały iście królewską kolację w postaci schabowego, ziemniaków i surówki – mój najukochańszy zestaw dań, którego w Zambii do tej pory nie przyszło mi skosztować!

Niedzielę Palmową rozpoczęłyśmy od wspólnej Mszy Świętej poprzedzonej procesją z palmami, która odbyła się w kaplicy jednego z nowopowstałych konwentów w City. Była to też okazja do przywitania się z siostrami posługującymi na placówce oraz tymi, które jeszcze do niedawna były ze mną w Mansie. Bardzo się więc ucieszyłam, że mogłam zamienić z nimi kilka słów i podpytać jak im się żyje w nowych miejscach, do których zostały posłane na początku tego roku. Popołudnie spędziłyśmy wspólnie z Anią i Żanetą na „misyjnych plotkach” i planowaniu najbliższego tygodnia, który okazał się dość napięty, ale dający dużo satysfakcji i obfitujący w szereg wspaniałych doświadczeń.

Początek tygodnia poświęciłyśmy na dokończenie malowania wnętrza oraz odnowienia elewacji zewnętrznej jednej z sal katechetycznych przy parafii u zaprzyjaźnionego Ks. Krzysztofa. O ile Ania i Żaneta mają już wprawę w takich pracach, dla mnie to było nowe doświadczenie, tym bardziej, że moje zdolności artystyczne są raczej na mniej niż niższym poziomie, który nie mógłby zadowolić nawet przeciętnego odbiorcę szeroko rozumianej sztuki. Dziewczyny jednak przy poprzednich pracach znalazły bardzo pomysłowy patent na malowanie rysunków, wykorzystując przy tym laptopa i projektor oraz rzucając konkretny do namalowania obraz na ścianę, aby nanieść kontury, a później wypełnić je poszczególnymi kolorami. Tym oto sposobem udało nam się ubogacić jedną z sal dla dzieci o rysunek Dobrego Pasterza, który w mojej skromnej opinii, bardzo cieszy oko. Następnie przyszedł czas na pracę zewnętrzne, w których niestety notorycznie przeszkadzał nam deszcz, stąd też tą część dokończyły później dziewczyny, w czasie kiedy ja na chwilę wróciłam na swoją placówkę do Mansy. Efekty ich końcowej pracy można zobaczyć na blogu Żanety, do którego serdecznie odsyłam (Muzungu na Czarnm Lądzie).

Wielki Czwartek rozpoczynający Triduum Paschalne spędziłyśmy w Mungu u księdza Pawła, z którym od początku przyjazdu do Zambii udało nam się złapać świetny kontakt. Tutaj też miałyśmy okazję wykazać się naszymi zdolnościami plastyczno – artystycznymi, bowiem ks. Paweł poprosił nas o przygotowanie w jego parafii ciemnicy i grobu Pańskiego, aby ubogacić liturgię przeżywanych świąt Zmartwychwstania. Zaskoczeniem był dla mnie fakt, że w Zambii zasadniczo nie przygotowuje się takich miejsc w kościołach, stąd też tutejsi parafianie raczej nie bardzo mieliby pomysł, jak się do tego zabrać. Oczywiście nie, żebyśmy i my miały jakieś specjalne doświadczenie przy takich pracach, jednak w kilka godzin udało nam się „coś wyrzeźbić” . Co prawda nie były to arcydzieła najwyższych lotów, ale jak na ograniczony czas i materiały, jakimi dysponowałyśmy to myślę, że efekt końcowy był całkiem przyzwoity. Parafianom się podobało, ks. Pawłowi także, więc chwała Panu! Po odprawionym nabożeństwie Wielkiego Czwartku wspólnie usiedliśmy do kolacji, aby podziękować Bogu za dar kapłaństwa, którego ustanowienie przypada właśnie w pierwszy dzień Triduum Paschalnego oraz spędzić sympatycznie czas na rozmowie o realiach i perypetiach życia misyjnego, w którym przyszło nam wspólnie funkcjonować. Z Mungu wróciłyśmy na placówkę do City of Hope użyczonym przez Ks. Pawła samochodem, z którego mogłyśmy korzystać przez kolejny tydzień w czasie naszej podróży na krótki urlop do Siavonge.

Liturgia Wielkiego Piątku zawsze skłaniała mnie do refleksji tajemnicy poniesionej przez Jezusa ofiary na krzyżu. Będąc jednak w Polsce obowiązki dnia codziennego bardziej mnie rozpraszały, niż sprzyjały przeżywaniu tego misterium. Tutaj miałam czas na głębokie rozważania tej niesamowitej istoty miłości Boga do ludzi. Wspólnie z dziewczynami tego dnia udałyśmy się na parafię do Ks. Krzysztofa (u którego wcześniej pomagałyśmy przy malowaniu), aby móc w pełnym skupieniu adorować Najświętszy Sakrament, a później zobaczyć Pasję odgrywaną przez tutejszą wspólnotę młodzieżową. I muszę przyznać szczerze, że naturalny temperament w okazywaniu emocji przez Zambijczyków wespół z dobrym przygotowaniem strojów i rekwizytów tutejszych młodych aktorów zrobił na mnie ogromne wrażenie. Było widać włożony trud i pracę w całe przedsięwzięcie, które oddały ducha i klimat wydarzeń sprzed dwóch tysięcy lat. Dla mnie osobiście było to mocne doświadczenie przeżywania Męki  Pańskiej, które na długo zostanie w mojej pamięci. Sama późniejsza Liturgia Wielkiego Piątku była dla mnie czymś w rodzaju odkrywania na nowo, tego samego co zasadniczo przeżywam co roku w Polsce.

Obchody uroczystości Wielkiej Soboty spędziłyśmy w kościele parafialnym, do którego należy placówka w City of Hope. W Zambii panuje zwyczaj, że właśnie tego dnia przystępują do chrztu i pierwszej Komunii Świętej dzieci i dorośli z danej parafii. W gronie przyjętych do wspólnoty kościoła znalazły się też podopiecznie Ani i Żanety z ich placówki, stąd też cała Liturgia miała dla nas dość podniosły charakter. I zasadniczo nie różni się ona niczym niż ta, która jest odprawiana w polskich kościołach, poza oczywiście jednym aspektem – ekspresyjne wyrażanie wiary w zambijskim wykonaniu, które przekłada się na radosne śpiewy i tańce. Pomimo tego, że jestem już tutaj tak długo, to zawsze pojawia się u mnie nuta fascynacji, gdy w kościele wybrzmiewają tutejsze chwalebne pieśni wespół z tańcem i okrzykami radości. Czasami nawet w duchu zazdroszczę Zambijczykom, że tak potrafią chwalić Pana. Może i my w naszej nudnej i poważnej Europie powinniśmy się tego właśnie od nich uczyć?

Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego rozpoczęłyśmy od porannej mszy, która nieco różniła się od tej w Polsce, gdzie panuje zwyczaj odprawiania tzw. rezurekcji. W Zambii nie praktykuje się tego obrzędu, który jak się później dowiedziałam, jest typowy jedynie dla naszej polskiej tradycji. Po uczcie dla ducha przyszedł czas na ucztę dla ciała, w postaci śniadania wielkanocnego, które nie było tak imponująco bogate, jak to zwykle w naszych rodzimych domach bywa. Zasiadając do stołu, na którym znalazły się takie sztandarowe produkty jak jajka, szynka, pasztet (z Polski!) i warzywa, złożyłyśmy sobie z Anią i Żanetą życzenia, ciesząc się tym samym, że chociaż jesteśmy tak daleko od naszych bliskich, to Bóg pozwolił nam ten czas spędzić razem. Przy okazji śniadania muszę też wspomnieć  o jeszcze jednym dość istotnym aspekcie, jakim jest świecenie pokarmów. Podpytywałyśmy naszych zaprzyjaźnionych księży, czy i tutaj jest taka praktyka, jednak w odpowiedzi usłyszałyśmy, że jest to kolejny element typowo polskiej tradycji świąt. Nie przeszkodziło nam to jednak w ochoczym przysposobieniu zawartości naszego polsko - zambijskiego stołu Wielkanocnego.

Po południu udałyśmy się na wspólny uroczysty lunch z podopiecznymi i siostrami z City of Hope, a tuż po nim zapakowałyśmy się do samochodu, aby wyruszyć na nasze zambijskie wakacje. Tego dnia udałyśmy się do Ks. Pawła do Mungu, gdzie wspólnie z nim świętowaliśmy Zmartwychwstanie Pana Jezusa i skąd w poniedziałek rano wyruszyliśmy na południe Zambii.


W momencie kiedy Polacy poniedziałek wielkanocny przeżywają jako tzw. „drugi dzień świąt”, w Zambii jest to dzień jak każdy inny. Korzystając z faktu, że znajdowałyśmy się na placówce u polskiego księdza, rano miałam okazję uczestniczyć we mszy świętej odprawianej w moim ojczystym języku! Było to bardzo miłe uczucie, bowiem od kiedy jestem w Zambii, to nie miałam wcześniej sposobności wzięcia udziału w Eucharystii odprawianej po polsku. W duchu dziękowałam Bogu za ten bardzo przyjemny „prezent świąteczny”, który stanowił idealne rozpoczęcie tygodnia. Po mszy szybkie śniadanie, w czasie którego pojawił się kolejny polski akcent – mały śmigus dyngus (ojczysta tradycja!), a po tym już podróż do Siavonge, w której jako pilot na motorze towarzyszył nam Ksiądz. Tutaj muszę wspomnieć, że nieocenioną pomoc Bóg zawsze daje nam właśnie przez osobę Ks. Pawła, który nie tylko poświęcił swój czas na odeskortowanie nas do miejsca docelowego, wsparł nas technicznie w postaci użyczenia samochodu na naszą wyprawę, ale też po przybyciu na miejsce pokazał okolice i miejsca warte odwiedzenia, w czasie naszego pobytu. Po wspólnym obiedzie, w czasie którego miałam okazję pierwszy raz w życiu jeść raki i które bardzo przypadły do gustu moim kubkom smakowym, pożegnałyśmy się z Ks. Pawłem życząc mu bezpiecznego powrotu na swoją parafie, a same zainstalowałyśmy się w pokojach naszego wynajętego domu, z którego widok rozciągał się na jezioro Kariba i północną część sąsiadującego z Zambią Zimbabwe.

Sama Siavonga to niewielkie turystyczne miasteczko, którego główną atrakcją jest położenie przy jeziorze Kariba – największym sztucznym zbiorniku na świecie, stworzonym przez człowieka, liczące 220 km długości i 40 km szerokości. Miejsce niezwykłe też pod względem ukształtowania terenu, gdzie dominują wzniesienia i pagórki, na których miejscowa ludność założyła swoje osady, a biznesmeni z Azji i Ameryki zainwestowali w hotele i miejsca relaksu z dostępem do basenu, dobrym jedzeniem i widokiem na imponujące rozmiary jeziora zlewającego się z horyzontem. O ile widoki już z trasy cieszyły oko, to sama droga na ostatnim odcinku liczącym blisko 100 km była bardziej wymagająca - pełna ostrych zakrętów, podjazdów i zjazdów o dość ostrym nachyleniu. Do tego dochodzi jeszcze kwestia lewostronnego ruchu i wiecznie wędrujących ulicą ludzi, którzy raczej jadącym samochodem się przejmują, przyzwyczajeni do tego, że kierowca zawsze będzie używał klaksonu, aby jednak nie potrącić żadnego ze spacerujących jegomości. Pomimo tych kilku drogowych wyzwań Ania bezpiecznie dowiozła nas na miejsce, a i ja miałam okazję też prowadzić samochód w drodze powrotnej do Lusaki, co sprawiło mi ogromną radość.

W Siavonga spędziłyśmy w sumie 5 dni, racząc się wspaniałymi widokami i korzystając z dobrodziejstw miejsc turystycznych. Z racji faktu, że w samym jeziorze Kariba żyją krokodyle i hipopotamy to jest ono miejscem, w którym nie można pływać. Żeby jednak odhaczyć „kąpiel” w największym sztucznym zbiorniku na świecie, drugiego dnia naszego pobytu zamoczyłam w jeziorze nogi, wypatrując przy tym dość intensywnie, czy za jakąś skałą nie czai się właśnie wygłodzony krokodyl tudzież hipopotam, z którymi raczej nie miałabym szans w starciu jeden na jednego. Na co dzień więc korzystałyśmy z basenów zlokalizowanych w tzw. lodgach, gdzie również miałyśmy okazję poszerzyć swoje horyzonty kulinarne, próbując kilku lokalnych potraw w znajdujących się tutaj restauracjach o standardach typowo europejskich. I tym sposobem jadłam świetnie przyrządzone raki w sosie maślano – czosnkowym oraz dobrze wyfiletowane ryby, które w nocy rybacy łowili na jeziorze. Egzotyki dodawał fakt, że nieopodal naszego miejsca wypoczynku przechadzały się zebry i sarny, które jakoś nie specjalnie interesowały się nami.

W takiej błogiej atmosferze relaksu i odpoczynku, w iście doborowym towarzystwie, pięć dni minęło bardzo szybko. W piątek w drodze powrotnej zajechałyśmy jeszcze na potężną tamę łączącą Zambię z Zimbabwe, która w wyniku pompowania wody z rzeki Zambezi właśnie do jeziora Kariba, zaopatruje pół Zambii w uzyskaną w ten sposób energię. Widok z tamy naprawdę zapierający dech w piersiach no i sam fakt, że chociaż na kilka minut, to jednak udało się odwiedzić też Zimbabwe. Po blisko 3 godzinach podróży, zbliżając się do Lusaki, odstawiłyśmy Ks. Pawłowi samochód i wróciłyśmy już busem na placówkę do City of Hope. W głowie pojawiło się zdanie, że wszystko co dobre szybko się kończy, ale chwilę później zrekompensowałam sobie ten nostalgiczny stan myślą, że jeszcze dużo dobrych rzeczy przygotował dla mnie Bóg. I niewątpliwie kolejnym właśnie takim prezentem był przylot do Zambii Agnieszki (jednej z wolontariuszek warszawskiego SOM-u), którą następnego dnia  po powrocie z Siavonge odebrałam z lotniska w Lusace. O tym jednak, jak przeżyłam następne wspaniałe dwa tygodnie w kolejnym wpisie, który dojrzewa i pracuje jeszcze w głowie…


P.S. Kiedy planowałyśmy wspólnie z Anią i Żanetą nasz urlop w Siavonga, podpytałyśmy księży, czy mają jakieś sprawdzone kontakty na wynajęcie przyzwoitego i nie zabijającego ceną lokum. Dostałyśmy więc numer telefonu do Siostry Cecylii, z którą w pierwszej kolejności ja się skontaktowałam. Oczywistym, a jak się później okazało wcale nie tak bardzo, był dla mnie fakt, że ów siostra jest polką, stąd też wysyłając jej wiadomość z zapytaniem o dostępność pokoi posłużyłam się swoim ojczystym językiem. Minęło blisko dwa tygodnie. Siostra widzę, że odczytała wiadomość, ale odpowiedzi żadnej, więc jeszcze raz z tym samym tematem, tyle że inaczej ubranym w słowa piszę. Następna wiadomość widzę odczytana, jednak bez żadnej reakcji. Natchnęło mnie wówczas, że może to jednak nie jest takie oczywiste co do polskiego pochodzenia Siostry i wspólnie ustaliłyśmy, że Żaneta po angielsku (żeby siupy nie było!) odezwie się w tej samej sprawie. Po kilku dniach jest odpowiedź w języku angielskim (czyli jednak nie polka…), że w danym terminie będą wolne trzy pokoje i jeśli chcemy, to nie ma problemu. Uradowane faktem, że temat ogarnięty Żaneta w jednej ostatnich wiadomości zapytała Siostrę o konkretny adres naszego wakacyjnego lokum, aby móc sprawdzić w Internecie gdzie to jest no i oczywiście dojechać do miejsca, w którym nigdy wcześniej nie byłyśmy. W odpowiedzi dostałyśmy bardzo jasno sprecyzowaną wskazówkę, która nie budziła większych wątpliwości co do samego dotarcia do celu: „Just use Siavonga!” I tyle w temacie… bez zbędnego rozpisywania się i tłumaczenia, gdzie, jak, o której. Hasło to o tyle nas rozbawiło, co wywołało pewien niepokój, czy aby na pewno miejsce to istnieje. Na szczęście okazało się, że istnieje i jest bardzo przyjemne!




















Najczęściej czytane