Wyprawa na "krańce świata"

Moim marzeniem od zawsze było, aby odwiedzić Ugandę. Od kiedy pamiętam z tyłu głowy pojawiało się takie pragnienie, chociaż kiedy pierwszy raz tam zakiełkowało to nie umiem powiedzieć. Po prostu zawsze chciałam stanąć na równiku ziemi i wiedziałam, że powinnam to zrobić właśnie w Ugandzie – kraju określanym „perłą Afryki”, w którym są góry, wulkany, wodospady i jeziora. No i oczywiście linia równikowa środka ziemi, na którą udało mi się dotrzeć po kilkugodzinnym rejsie po jeziorze Wiktorii, odkrywając uroki ugandyjskiej fauny. O tym jak to się stało, że znalazłam się w punkcie „zero” i dlaczego do dzisiaj odczuwam tego „namacalne” skutki, historia poniżej.  

Jak wspominałam we wcześniejszym wpisie (link TUTAJ) przebywanie na misji w domu prowincjonalnym ma kilka plusów, a jednym z nich jest to, że mogę tutaj poznać wielu misjonarzy pracujących na placówkach w obszarze Wielkich Jezior Afrykańskich. W czasie jednego ze spotkań dyrektorów i ekonomów misji należących do tutejszej prowincji miałam okazję poznać ojca Pascala, który szefuje placówce w Namugongo w Ugandzie. Po krótkiej rozmowie, gdzie mogłam podpytać o dzieło tam prowadzone i sytuację na misji, padła ze strony duchownego propozycja przyjazdu i odwiedzenia Ugandy. Bardzo się ucieszyłam na te słowa, upewniając się jednocześnie, czy zaproszenie nie jest jedynie kurtuazyjnym tekstem, który może „wypada powiedzieć” w tak prowadzonej rozmowie. Ojciec Pascal zapewnił mnie jednak, że wolontariusze, a zwłaszcza Ci z Polski są zawsze bardzo mile widziani na placówkach i mogę zatrzymać się w Namugongo jak długo będę potrzebowała, aby móc na spokojnie poznać uroki Ugandy i zobaczyć też jak wygląda sama placówka misyjna. Wymieniliśmy się więc kontaktami i umówiliśmy, że jeśli tylko uda mi się wygospodarować czas, to z pewnością odezwę się do salezjanina, aby ustalić w jakim terminie mogę przyjechać. W mojej głowie pojawiła się wówczas satysfakcjonująca myśl, że Bóg to jednak potrafi spełniać nasze marzenia. I że na misjach wszystko jest możliwe. Urodził się więc plan na wyjazd, trzeba było jedynie wziąć się za jego realizację. W głowie na szybko stworzyłam sobie listę, co powinnam ogarnąć i kiedy mniej więcej zaplanować wyjazd, tak aby nie kolidowało to z moimi obowiązkami na misji w Rwandzie. 

Pierwszym i podstawowym punktem było omówienie tematu z moimi tutejszymi przełożonymi. Co prawda z odpowiedzialnym za mnie ojcem Servilianem na początku ustaliliśmy, że z racji mojego już nie młodego wieku, nie muszę za każdym razem pytać o to, czy mogę wyjść z placówki (mając z tyły głowy oczywiście wszelkie środki bezpieczeństwa i to, że powinnam pamiętać, iż po zmroku to raczej nie jest dobry pomysł, abym wychodziła sama), jednak co innego jest oczywiście wyjście na spacer po Kigali, a co innego kilkugodzinna podróż do innego kraju. Nakreśliłam więc mojemu tutejszemu opiekunowi, że jest taki temat i że jestem już „po słowie” z księdzem z Ugandy i że jestem w stanie to tak zaplanować, że oczywiście wyrobię się ze swoimi zadaniami tutaj na miejscu, tylko naturalnie potrzebuję jego zgody. Ojciec Servilian bardzo przychylnie odniósł się do tego pomysłu, wskazując też, że nawet dobrze będzie jeśli pojadę właśnie do Namugongo, bo zobaczę jak wyglądają projekty w naszej prowincji w Ugandzie. I że na pewno na dobre mi wyjdzie, jak trochę turystyki zaznam w czasie misji. Bardzo miłym akcentem z jego strony był też fakt, że zaoferował pomoc w ogarnianiu wyjazdu, a przede wszystkim wsparcie w logistyce dotarcia do Kampali – stolicy Ugandy, skąd miał mnie odebrać jeden z księży z placówki w Namugongo. Od tego zaczęło się już na dobre ogarnianie wyjazdu.

Z Bożą i ludzką pomocą udało mi się wszystko zorganizować w… tydzień! Ojciec Pascal potwierdził w wiadomości, że zaproponowany przeze mnie termin na przyjazd jak najbardziej jest ok. W między czasie podpytałam, jak wygląda sprawa zorganizowania wizy do Ugandy, bo tutaj miałam trochę obawy (finalnie wyszło wszystko bardzo dobrze!) i ogarnęłam z pomocą jednej z tutejszych koleżanek z mojego biura PDO bilet na autobus do Kampali. Tym sposobem w sobotę 14 października po porannej mszy św. wsiadłam w autobus, który o godz. 19:00 miał się pojawić w stolicy Ugandy. Nie zaprzątałam sobie nawet za bardzo głowy tym, że dzień wcześniej „moi ojcowie” tutaj w Kigali, śmieszkowali przy kolacji uprzedzając mnie, że na pewno autobus nie dojedzie o czasie, bo po drodze zrobi dużo przystanków i prawie zawsze coś się w którymś psuje, co naturalnie wydłuża podróż o kilka godzin. Informacje te przyjęłam jednak z dużą dozą dystansu, wspominając z rozczuleniem moją jedną z ostatnich podróży w Zambii, gdzie w połowie drogi z Lusaki do Mansy zepsuł się autobus, który finalnie ja pomagałam naprawiać i przez usterkę którego moja podróż trwała wówczas 25 godzin! Na szczęście na trasie Kigali – Kampala do żadnych uszkodzeń mojego środka transportu nie doszło, jednak sprawdziła się teoria z wieloma przystankami, bo do Ugandy dojechałam o godz. 22:00. Stamtąd jeszcze godzina na placówkę do Namugongo w towarzystwie Brata Ekonoma, gdzie po całodziennej podróży czekała na mnie kolacja. Blisko północy położyłam się do łóżka, trochę nie dowierzając, że moje jedno z największych marzeń w życiu właśnie się spełnia. 

Następnego dnia, w czasie niedzielnej mszy odprawianej dla wiernych w dość pokaźnych rozmiarów kaplicy, zostałam bardzo miło powitana przez znanego mi już Ojca Pascala. W wielu miejscach w Afryce jest tak, że pod koniec Eucharystii pada pytanie, czy ktoś z obecnych jest po raz pierwszy w danym kościele. To wyraz gościnności Afrykańczyków, którzy taką osobę zawsze witają ciepłymi słowami i oklaskami. W tym przypadku zostałam też zaproszona przez kapłana na ambonę z prośbą o przedstawienie się i skierowanie kilku słów do zgromadzonych, co nieco wprawiło mnie w zakłopotanie. Duch Święty jednak tutaj pomógł z natchnieniem i udało się „wyrzeźbić” kilka słów o samym wolontariacie, na którym właśnie jestem, dziękując tym samym tutejszej wspólnocie za zaproszenie. Zasiadając później do wspólnego obiadu już bardziej na luzie udało mi się porozmawiać z tutejszymi księżmi i braćmi oraz wspólnie z Ojcem Pascalem ustalić mój plan pobytu w Ugandzie, biorąc pod uwagę nie tylko spotkania z tutejszą młodzieżą i osobami odpowiedzialnymi za prowadzone projekty, ale też czas dla mnie na możliwość odwiedzenia kilku turystycznych miejsc w Kampali. No i naturalnie na organizację wyprawy na równik, która w moim odczuciu nie miała być wcale taka trudna. 

Jeszcze przed przyjazdem do Ugandy sprawdziłam co na pewno powinnam zobaczyć w samej stolicy, na mapach google obczaiłam odległości, które wydawały się być dość przystępne i nieco poczytałam relacje innych z wizyty w Kampali. Ambicje na zwiedzanie i organizację wszystkiego „na własną rękę” rozjechały się w momencie, kiedy będąc już na miejscu zobaczyłam, że nie wzięłam kilku istotnych czynników pod uwagę. Mianowicie to, że obecnie w Ugandzie jest sezon deszczowy, w czasie którego w przeciągu piętnastu minut pogoda może się diametralnie zmienić i nie ma co ufać prognozom pokazywanym w telefonie oraz to, że stan dróg i wieczne korki w samej Kampali i na obrzeżach potrafią wydłużyć planowany czas na przejazd nawet dwukrotnie. No i jeszcze to, że placówka jest znacznie oddalona od samej stolicy, chociaż na mapie wydawało się, że jest to „rzut beretem”. Co nieco jednak udało się zobaczyć i na szczęście do skutku doszła wymarzona wyprawa na równik, chociaż jej organizacja z pewnością była nie tyle splotem przypadków, co bardziej ingerencją „Tego na Górze”.  

Poniedziałkowy poranek zaczęłam od mszy świętej w języku angielskim (w końcu jakaś msza z której wszystko rozumiem!), po której wspólnie zasiedliśmy z częścią wspólnoty do śniadania. Tego dnia umówiliśmy się z Ojcem Pascalem, że wezmę udział w porannym apelu w tutejszej szkole, gdzie będzie czas na przedstawienie mnie uczniom i przywitanie, a później salezjanin pokaże mi całą placówkę i przedstawi strategiczny personel tutaj pracujący. Miałam okazję więc spotkać się z dziećmi w Don Bosco Nursery (oddziały przedszkolne) i młodzieżą z Don Bosco Primary School (szkoła podstawowa). Ksiądz pokazał mi całą placówkę przybliżając z jakimi zadaniami na co dzień się tutaj mierzą misjonarze oraz omawiając najważniejsze jej potrzeby. 

Na placówce w Namugongo prowadzone jest dzieło o nazwie Children and Life Mission (C.A.L.M), które skierowane jest głównie do chłopaków z ulicy. To właśnie tutaj miejsce dla siebie mogą znaleźć osierocone dzieci i młodzież, w wielu przypadkach też maltretowane i zaniedbane, którym życie na ulicy często odpłacało się różnymi chorobami, w tym HIV/AIDS. Misjonarze stworzyli tutaj miejsce bezpieczne i przyjazne, które zapewnia swoim podopiecznym nie tylko dach nad głową, ale też wykształcenie i szansę lepszej przyszłości niż ta, która czekałaby ich na ulicy. Na co dzień przebywa tutaj ponad 120 chłopaków z ulicy, którzy poza codzienną nauką mają możliwość złapania trochę oddechu i rozwijania swoich talentów w przynależnym oratorium. Oprócz codziennej edukacji i ewangelizacji, w Centrum dzieci angażują się w takie zajęcia jak: muzyka, taniec i teatr, piłka nożna, siatkówka, koszykówka i inne aktywności sportowe prowadzone na terenie placówki. Rozwijają swoje pasje też próbując sił w orkiestrze dętej, zespole jazzowym, ogrodnictwie i gospodarstwie rolnym. Chłopaki mieszkając wspólnie na placówce dbają o siebie nawzajem, dzielnie wypełniając codzienne obowiązki, w tym te związane z utrzymaniem czystości w swoim obejściu. Placówka w Namugongo to również przedszkole i szkoła podstawowa, do których mogą uczęszczać też dzieci spoza placówki. Znaczna większość to jednak podopieczni tutejszej misji, którzy mają możliwość nauki w szkole dzięki ofiarom darczyńców i osób wspierających program Adopcja na Odległość. Potrzeb i dzieci, które czekają na pomoc jest bardzo dużo, a szalejąca ostatnio światowa inflacja, daje się mocno też odczuć na placówkach misyjnych. Jak jednak mówił sam duchowny, Bóg działa przez ludzi na całym świecie, w tym w dużej części przez polskich ofiarodawców. Jeśli ktoś chciałby dołączyć do grona tych „cichych bohaterów”, to z całego serca zachęcam do wsparcia podopiecznych Don Bosco Namugongo C.A.L.M. w Ugandzie, przez włączenie się właśnie do programu Adopcja na Odległość. Szczegółowe informacje można znaleźć na stronie www.misjesalezjanie.pl .

W swój plan pobytu w Ugandzie wpisałam dwa miejsca, które udało mi się odwiedzić jeszcze tego samego dnia: Bazylika Męczenników Ugandyjskich w Namugongo i Meczet Narodowy Kadafiego w Kampali. Dwa ważne miejsca dla dwóch największych religii w Ugandzie, które przenikają się tutaj na każdym kroku – chrześcijaństwo i islam. I o ile wiele bazylik i kościołów na świecie miałam okazję zobaczyć, to po raz pierwszy w życiu byłam właśnie w meczecie, który przyznam szczerze, że zrobił na mnie wrażenie. Najpierw jednak o samej Bazylice. 

Ma rangę narodowego sanktuarium, upamiętniającego pierwszych dwudziestu dwóch męczenników ugandyjskich, z których najmłodszy, to zaledwie 13-letni chłopiec imieniem Kizito. Odwiedzając samą Bazylikę i jej teren można zapoznać się postaciami męczenników, których przedstawiono tutaj w realistycznie odwzorowanych rzeźbach, ukazując ich męczeńską śmierć. Sama świątynia powstała w latach 1968-1973, jest w kształcie dużego stożka i przypomina kształtem tradycyjne chaty Bagandy (ludności zamieszkującej Ugandę). Konstrukcję wspierają dwadzieścia dwa zewnętrzne filary, a ich liczba przypomina właśnie wspomnianych męczenników katolickich. Wewnątrz bazyliki, naprzeciw wejścia, znajduje się ołtarz główny zbudowany w miejscu stosu, na którym spalono żywcem Karola Lwanga – afrykańskiego wodza plemienia Nagweya, który podjął się próby nawracania ówczesnego króla i który z tego też powody poniósł męczeńską śmierć w obronie wartości chrześcijańskich. W samej Bazylice nie brakuje też polskich akcentów, bo wewnątrz świątyni można zauważyć portret św. Jana Pawła II, jako upamiętnienie jego wizyty w tym miejscu w 1993 roku. Co roku 3 czerwca, czyli we wspomnienie Świętych Ugandyjskich Męczenników, przybywają tutaj tłumy pielgrzymów z całej wschodniej Afryki. Bazylika ma ogromne znaczenie dla kościoła chrześcijańskiego w Ugandzie i stanowi symbol tutejszego katolicyzmu. Przebywając w niej można poczuć nostalgię i na chwilę zanurzyć się w modlitwie.

Meczet Narodowy Kadafiego to z kolei najważniejsze miejsce w Ugandzie dla muzułmanów, którzy stanowią drugą pod względem liczebności społeczność religijną w tym państwie. Największy meczet w Afryce Wschodniej może pomieścić nawet 30 tys. osób i został oddany do użytku stosunkowo niedawno, bo w 2007 roku. Pokaźnych rozmiarów budowla znajduje się w centrum Kampali na jednym z największych wzniesień miasta. Z samego dziedzińca rozpościera się widok na miasto, który nabiera prawdziwego uroku po wejściu na wieżę meczetu – jest to jeden z najlepszych punktów widokowych na Kampalę i okolicę. Wchodząc do meczetu zostałam najpierw zaopatrzona w kasie w odpowiedni ubiór – jedyny stosowny dla kobiet w tym miejscu. Tak na marginesie -  ta postać poniżej na zdjęciach ubrana w kolorach innych niż czerń to ja, jakby ktoś miał wątpliwości. W cenie biletu była też opcja przewodnika, którym okazał się bardzo miły młodzieniec i który oprowadził mnie po meczecie, z wielką radością robiąc kilka wspomnianych zdjęć ze mną w roli głównej. Będąc już w środku, uprzednio oczywiście zdejmując buty, panowała niewyobrażalna jak na Afrykę cisza, dzięki której człowiekowi mimowolnie udziela się atmosfera spokoju. Mój przewodnik opowiedział mi historię powstania meczetu, relacjonując tym samym jak wygląda tutaj modlitwa. Udając się na wieżę, aby móc napawać się zachwycającymi widokami, Ugandyjczyk podpytał jakie mam plany na pobyt tutaj, śmiejąc się w głos, jak mu opowiedziałam o tym, że na własną rękę chcę zorganizować wycieczkę na równik. Polecił mi skorzystać z oferty jednego z tutejszych przewodników, zapewniając mnie, że jest to o wiele lepszy i na pewno bardziej realny pomysł na zobaczenie czegokolwiek niż kombinowanie samemu. Na początku nieco sceptycznie podeszłam do tego pomysłu, bojąc się trochę, że ktoś zedrze ze mnie niebotyczne pieniądze, a sama wycieczka okaże się dużym fiaskiem, ale im dłużej o tym rozmawialiśmy i zaczęłam dopytywać o szczegóły takiej usługi, tym bardziej się do niej przekonywałam zważając chociażby na aspekty logistyki podróży. I jakby na potwierdzenie moich myśli w tym czasie akurat zaczęła się ogromna ulewa, przez którą utknęłam na terenie meczetu na prawie 3 godziny. 

Po przeczekaniu deszczowej nawałnicy z burzami, rozglądnęłam się za jakimś moto taxi, aby jeszcze przed zmrokiem dotrzeć na placówkę w Namugongo, do której jak sprawdziłam na mapie jest jakaś godzina jazdy. Łapiąc jednego z motocyklistów i tłumacząc miejsce docelowe musiałam oczywiście podjąć negocjacje jak zwykle zawyżonej ceny. Kierowca nie był skłonny za bardzo się targować, ale finalnie ustaliliśmy kwotę za przejazd i ruszyliśmy w stronę Namugongo. I wtedy się zaczęła prawdziwa Afryka… takiej przejażdżki to przyznam szczerze, że jeszcze nigdy w życiu nie miałam i możliwe (daj Boże), że mieć nie będę! Jak wcześniej pisałam o tym, że motocykliści w Kigali jeżdżą niebezpiecznie, to w tym właśnie momencie odżegnuję się od tych słów, zwracając im honor po stokroć. To co się dzieje na drogach w Kampali to jest istne szaleństwo, a wspomniani taksiarze na motorach przodują temu drogowemu chaosowi. I jak wcześniej miałam obiekcje do tego, że w Rwandzie muszę zakładać na głowę kask niewiadomego pochodzenia, tak w Ugandzie to byłabym w stanie dopłacić za niego nawet podwójnie. Generalnie tutaj na drodze jest chyba taka zasada, że nie ma „miękkiej jazdy” i jak chcesz gdzieś się przedostać to musisz przyodziać barwy wojenne i wyruszyć na ten nierówny pojedynek drogowy. Jeździ się tutaj jak chce i po czym chce – nieważne, że z naprzeciwka jadą samochody i trzeba przycisnąć, żeby zmieścić się z manewrem pomiędzy nimi, często dosłownie „na centymetry”. Droga w kierunku Namugongo jest w tak opłakanym stanie, że jadąc samochodem można się zawiesić, jeśli odpowiednio wcześnie nie zrobi się zakrętu wymijającego. Motocykliści omijają tutaj samochody z każdej możliwej strony, nie zważając na fakt, czy kogoś w tym czasie trącą kierownicą lub kołem. Pchają się między samochody, które z kolei nie specjalnie się o nich troszczą i nikogo nie dziwi sytuacja, w której jeden kierowca wjeżdża w drugiego. Przez tą godzinę jazdy na motorze w lekkiej mżawce i ogromnym korku, odmówiłam więc wszystkie znane mi modlitwy, mając nadzieję, że dojadę na miejsce z głową i nogami w całości i bez jakiś poważniejszych uszczerbków na ciele. Dzięki Bogu – dosłownie! – udało się. Mając więc takie doświadczenie poruszania się tutaj, po kolacji bez wahania złapałam za telefon i odezwałam się do polecanego przez chłopaka z meczetu przewodnika, który zaproponował dołączenie następnego dnia do małej 2-osobowej grupy, która w planie miała m.in. wizytę na równiku. I tym sposobem we wtorek o 6 rano, zwarta i gotowa czekałam przy bramie placówki w Namugongo na dogadanego przewodnika imieniem Twaha, z którym wyruszyłam na moją „życiową wyprawę”. 

Z krótkiego planu wycieczki, wysłanego mi na whast app, wywnioskowałam iż dzień ten głównie spędzę na bird watchingu (obserwacje ptaków) i odwiedzeniu miejsca z równikiem, przemieszczając się pomiędzy wsypami łódką po Jeziorze Wiktorii. Co prawda nie należę do jakiś wielkich miłośników lotnych zwierząt, no ale też mieszkanie na co dzień w Polsce w urokliwej Dolinie Baryczy, bogatej właśnie w ptactwo, nieco zobowiązuje do tego, aby poznać też rzadko spotykane okazy w innych częściach świata. Do plecaka wrzuciłam więc aparat z dodatkowym zbliżającym obiektywem, małą paczkę jakiś kruchych ciastek i kurtkę przeciwdeszczową. Widząc jak codziennie w Ugandzie pojawiają się obfite deszcze i zerkając na nieciekawą prognozę pogody w telefonie, zastanawiałam się nawet, czy kurtka ta mi nie przemoknie. Dorzuciłam jeszcze bluzę na długi rękaw tak „w razie W”, śmiejąc się tym samym w duchu, że ja to mam właśnie takie szczęście do pogody i znowu z Afryki wrócę biała jak ściana, bo nic nie mogę złapać tutaj słońca. Wobec powyższych naturalnym więc było, że nie zaopatrywałam się w żaden krem po opalaniu, a jedynie postawiłam na użytkowane codziennie kremy nawilżające (ale też podobno chroniące przed słońcem). Do dzisiaj zastanawiam się jaką pomroczność ciemną miałam wtedy, że nie wzięłam na tą wyprawę niczego mocno chroniącego skórę, bo jej płaty teraz schodzą mi z rąk i kolan… Okazało się, że tego dnia pogoda była jak najbardziej słoneczna, a spędzone ponad 7 (!) godzin na łódce pośród mokradeł Jeziora Wiktorii, było wręcz idealnym czasem, abym mogła się dosłownie upiec. Odpokutowałam tą wyprawę przez kolejne dni, kiedy nie mogłam zginać kolan i ruszać rękami, a mój nos i twarz wyglądały, jakby mnie ktoś palnikiem przypalał. Cały następny dzień zimnych okładów nieco pomógł w cierpieniach, ale jak napisałam na wstępie – skutki swojej głupoty odczuwam do dzisiaj, bo po raz n-ty schodzi mi skóra. Ale jakby się ktoś, to warto było! 

W mojej ekipie „wyprawy na równik” znalazła się dwójka chińczyków, którzy przylecieli na kilka dni do Kampali. W godzinach porannych wyjechaliśmy z przewodnikiem ze stolicy Ugandy w stronę Entebee, gdzie przesiedliśmy się właśnie na łódkę i wyruszyliśmy wodami Jeziora Wiktorii na poszukiwanie zagrożonych gatunków ptaków, które swoje siedliska mają w mokradłach jednego z największych jezior wschodniej Afryki. Nota bene Jezioro Wiktorii też miałam w planach aby odwiedzić, będąc właśnie w Ugandzie, chociażby z faktu jego przynależności do sieci tzw. Living lakes (moje rodzinne Stawy Milickie też są w tym systemie, więc to był niejako must have do odwiedzenia!). W czasie 7-godzinnej podróży, gdzie tylko raz zeszliśmy na ląd na kilka godzin, aby zjeść jakiś lunch i przemierzyć ugandyjskie lasy w poszukiwaniu małp (które ciężko było dostrzec), wpłynęliśmy na mokradła Mabamba. Jest to najważniejsze miejsce bytowania ugandyjskiego ptactwa, gdzie swój dom ma ponad 300 gatunków. Mabamba to też obszar o ogromnym znaczeniu ekologicznym. W 2006 r. na mocy Konwencji Ramsarskiej o terenach podmokłych bagno Mabamba uzyskało status „terenu podmokłego o znaczeniu międzynarodowym”, ponieważ występują tutaj gatunki zagrożone na całym świecie. I tak ze słońcem wysoko na niebie i lekkimi powiewami powietrza, poruszaliśmy się z ornitologiem po wodach i bagnach, wypatrując gatunków charakterystycznych dla tego obszaru. Niesamowita przygoda, w czasie której największym ptasim odkryciem było odnalezienie jednego z najbardziej zagrożonych i tym samym rzadkiego w występowaniu okazu, jakim jest Trzewikodziób! Majestatyczny ptak, którego spojrzenie potrafi trochę przyprawić o ciarki. 

W drodze powrotnej z mokradeł na ląd do Entebee zaliczyliśmy, jak dla mnie najważniejszy i długo wyczekiwany punkt wycieczki, mianowicie wymarzony RÓWNIK ZIEMI! Pierwotna wersja mojego planu zakładała przeprowadzenie tam eksperymentu z jajkiem, które podobno na równiku stoi „na baczność”, bo w tym właśnie miejscu działają trochę inne prawa fizyki i grawitacji. Jajka nie udało się ze sobą przemycić, chociaż i ono pewnie padłoby ofiarą podstępnego słońca i zanim mogłabym je postawić w danym miejscu, to ugotowałoby się już dawno na twardo. Jak zapowiedział nam przewodnik, sama linia równika i punkt „zero” geograficznie znajdują się na wodzie, jednak dosłownie kilka metrów dalej jest mała wysepka, gdzie postawiono znak wskazujący właśnie środek ziemi i to miejsce turystycznie traktuje się jako równik. Płynąc więc z kompasem w ręku skrupulatnie sprawdzaliśmy kiedy będzie dokładnie współrzędna 0, aby rzeczywiście znaleźć się na środku ziemi. Towarzyszyła nam pewna ekscytacja z tego powodu, bo chociaż jest to tylko jakieś miejsce na wodzie, to dla nas miało ono ogromne znaczenie. Kiedy kilka metrów dalej wysiedliśmy potwornie zmęczeni z łodzi i stanęliśmy przy znaku UGANDA EQUATOR ENTEBEE, który obwieszcza geograficzny środek ziemi, to na mojej zmęczonej i spalonej do cna twarzy malował się prawdziwie triumfalny uśmiech mówiący „Udało się! Nie ma rzeczy niemożliwych!”. Spoglądając w górę podziękowałam Bogu, że pozwolił mi się znaleźć na tym krańcu świata, zastrzegając, że przy następnym moim spełnianiu życzeń mógłby być bardziej łaskawy w kwestii ofiary, jaką musze ponieść. Z drugiej strony jednak wiem, że takie momenty nie mogą przychodzić z łatwością, bo cóż to byłaby za satysfakcja? 

Wracając do Kampali nasz przewodnik Thao pokazał nam jeszcze kilka ciekawych miejsc w Entebee nakreślając też historię tego miasta, które było siedzibą rządu zanim Uganda uzyskała niepodległość. Z miastem tym wiąże się jeszcze jeden fakt historyczny, który w kontekście dzisiejszej wojny w Izraelu, nabiera znaczenia. Otóż lotnisko w Entebee było miejscem jednej z najbardziej śmiałych operacji antyterrorystycznych w historii. W 1976 roku żołnierze z elitarnego oddziału izraelskiej armii uwolnili tutaj ponad 100 zakładników. Porywaczami wówczas było dwóch członków Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny z oddziału Wadi Haddada oraz dwoje przywódców niemieckiej organizacji terrorystycznej „Komórki Rewolucyjne”. Wraki samolotów wykorzystanych wówczas do przeprowadzenia operacji odbicia zakładników znajdują się do dzisiaj w Entebee. W drodze powrotnej mieliśmy okazję też je zobaczyć i sfotografować. 

Po całym dniu pełnym wrażeń i ekscytujących przeżyć, niemożliwe zmęczona i spalona słońcem zaległam w łóżku. Po przyjeździe na placówkę spotkałam się jeszcze chwilę z Ojcem Pascalem na kolacji, który na mój widok aż zagwizdał – nie wiem czy z podziwu, czy bardziej ze śmiechu patrząc na mój ówczesny koloryt skóry. Ustaliliśmy, że w piątek odwiedzimy placówkę misyjną w miejscowości Bombo, gdzie będę mogła zobaczyć jak tam pracują salezjanie. Do tego czasu Ojciec polecił mi wypoczynek w Namugongo i naturalnie swoje wsparcie, jeśli by się okazało, że nabyta opalenizna wymaga jakiejś interwencji lekarskiej czy pielęgniarskiej. Czas ten spędziłam na bliższym poznaniu placówki, spotkaniach z osobami odpowiedzialnymi za realizowane tutaj projekty i miałam okazję popołudniami poprzebywać trochę z tutejszymi chłopakami, gdzie naszą główną rozrywką była gra w tenisa stołowego. 

Ostatni dzień w Ugandzie to wizyta na wspomnianej placówce w miejscowości Bombo, która jest oddalona jakieś 40 minut drogi od Namugongo. Do niedawna posługę misyjną pełnił tam właśnie Ojciec Pascal, na widok którego podopieczni misji posyłali szczere uśmiechy. Miałam okazję zobaczyć jak jest tam prowadzone Centrum Kształcenia Zawodowego z całym zapleczem warsztatowym oraz Szkoła do której uczęszcza blisko 1200 osób! Misja zapewnia tutaj młodym ludziom, w tym też dzieciom z ubogich rodzin, kształcenie na wysokim poziomie, o czym świadczy fakt dużego zainteresowania szkołą ze strony młodzieży z całego kraju. Potrzeb, jak na wielu misjach, jest tutaj bardzo dużo, a salezjanie dzielnie podejmują się realizacji wielu projektów, z których mogą skorzystać najbardziej potrzebujący.  

Miłym akcentem już na sam koniec mojego pobytu w Ugandzie była wizyta w jednym z Centrów Kultury na obrzeżach Kampali. W czasie blisko dwugodzinnego performansu mogłam zobaczyć na scenie młodych ludzi – reprezentantów różnych szczepów ludności ugandyjskiej, prezentujących kulturę plemion z których się wywodzą. Okraszone w tańce, śpiewy i grę na lokalnych instrumentach występy zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze, że takie zderzenie z obcą kulturą zawsze budzi we mnie jakieś emocje, a po drugie, że mogę tą „moją Afrykę” odkrywać na różne sposoby. Uganda była moim marzeniem, które się spełniło. Urzekła mnie swoim bogactwem zieleni, miejscami cennymi geograficznie i przyrodniczo oraz właśnie namiastką tej lokalnej kultury. Przestraszyła natomiast widoczną na każdym kroku, nawet w stolicy, biedą i ubóstwem oraz charakterystycznymi dla większości państw Afryki wszechobecnymi wysypiskami śmieci, które sąsiadują z ulicznymi marketami i straganami, na których można kupić wszystko. Co prawda w czasie tego tygodniowego pobytu nie udało mi się zobaczyć miejsc, które w pierwotnej wersji założyłam. Ba! Nawet żadnej pamiątki nie kupiłam, bo nie było ku temu sposobności. Tydzień jednak tam spędzony z pewnością pozostanie w mojej pamięci, a sama Uganda zagnieździła się już w moim sercu na dobre. Jeśli kiedyś będę miała okazję tam wrócić – z pewnością to zrobię!

Tymczasem - na mojej placówce w Kigali bez zmian! Codzienność tutaj jest już dla mnie tak normalna, że jak ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że ZA MIESIĄC (!) wracam do Polski, to złapało mnie nie małe zdziwienie. Podzieliłam się nawet tą refleksją z moimi tutejszymi Ojcami, którzy doszli do wniosku, że chyba trochę smutno im będzie jak wyjadę… Naturalnie pojawiła się z ich strony propozycja przedłużenia mojego pobytu w Rwandzie, nawet na czas nieokreślony! Żartując odpowiedziałam, że to bardzo kuszący pomysł i pewnie powinnam go poddać pod rozwagę, no ale żeby zachować równowagę, to w zamian za mnie powinni wysłać kogoś stąd do Polski. Jak się zbierze odpowiednie konsylium w tej sprawie i ustali coś konkretnego to z pewnością dam znać. Chociaż coś po kościach czuję, że z takiego transferu nic nie wyjdzie i za miesiąc będę lądowała na lotnisku w Warszawie 😉 





























































































Najczęściej czytane