Misyjna codzienność

Poranne wstawanie nigdy nie było moim atutem. Jestem raczej z tych tzw. „nocnych Marków”, którzy góry mogliby przenosić, ale dopiero po południu! Rano zazwyczaj walczą we mnie dwie sprzeczne ze sobą osobowości, z których jedna z nich nosi nazwę „musisz wstać i wziąć się do roboty”, a druga to „a może by tak rzucić wszystko i nie wychodzić z łóżka”. Stąd też o ile w Polsce wynik pojedynku tychże dwóch światów codziennie nie jest taki sam (szale jednak przeważa zdrowy rozsądek), to będąc na misji z całych sił dbam o to, aby jednak mobilizować się do porannego wstawania. Dlaczego? Bo doskonale wiem, że jak się zaczyna dzień z Bogiem od mszy świętej, to zdecydowanie pomaga w przeżywaniu misyjnej rzeczywistości. Tak więc rutyną – kto by pomyślał – jest dla mnie to, że o godz. 7:00 rano stawiam się w naszej domowej kaplicy.

Wcześniej jednak - godzina 6:30 - zrywam się ze snu na dźwięk alarmu w telefonie, który obwieszcza nowy dzień na afrykańskiej ziemi. Zanim wygramolę się spod moskitiery wiszącej nad moim łóżkiem, w myślach ganię się za swoją niesubordynację w temacie wczesnego chodzenia spać, za którą pokutuję zawsze następnego ranka. I codziennie, ospale ogarniając się rano w łazience, poprzysięgam sobie, że już od dzisiaj na pewno zmobilizuję się do wcześniejszego zasypiania. Jak na razie nie mam w tym temacie absolutnie żadnych sukcesów, no ale do końca mojej misji może jakimś cudem wyrobie w sobie ten nawyk. Pełna więc zapału i energii (sic!) podążam do naszej kaplicy, gdzie dzień zaczynam od mszy świętej, odprawianej przez moich księży w języku… francuskim! Wyjeżdżając do Rwandy wiedziałam, że językiem używanym tutaj jest na przemian angielski, francuski i język lokalny, czyli kinya rwanda. Żyłam więc z głębokim przekonaniem, że to właśnie „English” jest na porządku dziennym, a pozostałe dwa języki to tak ewentualnie w zastępstwie. Będąc tym samym nieco spokojniejsza, niż było to w przypadku poprzedniej misji, w aspekcie dogadywania się w Afryce, miałam nawet ambicję, że może w czasie pobytu poduczę się też podstawowych zwrotów lokalnego języka. Wszak zdaję sobie sprawę, że moje zdolności lingwistyczne nie są najwyższych lotów, no ale przez 3 miesiące to przecież nawet ja coś tam ogarnę. No bo wiadomo, że ten angielski to już łapię na tyle, że z dogadaniem się nie mam problemu i mszę w tym języku odświeżyłam sobie nawet przed wyjazdem, aby będąc we wspólnocie międzynarodowej móc w pełni uczestniczyć w codziennej Eucharystii. Tymczasem, spędzając pierwszy dzień w mojej placówce, szybko uzmysłowiłam sobie, że w moim toku rozumowania coś jednak poszło zdecydowanie nie tak i owszem nauka języka jak najbardziej będzie tutaj potrzebna, ale nie lokalnego tylko francuskiego. W tym właśnie dialekcie porozumiewają się tutaj ludzie, odprawiana jest msza święta i księża śmieszkują między sobą, kiedy jest czas na wspólne posiłki. Oczywiście po angielsku też każdy umie, no ale jak już ten francuski się utarł to po co w sumie to zmieniać… Kompletnie więc zaspana, codziennie o 7:00 rano sile swoje szare komórki, aby skupić się na odprawianej mszy świętej i modlitwach brewiarzowych. Posiłkuję się tutaj oczywiście aplikacją Pisma Świętego w telefonie w języku polskim, ale zaczynam już łapać pewne stałe fragmenty właśnie po francusku - jest więc szansa, że do końca misji to może nawet przyswoję całe „Ojcze Nasz” w tymże języku. Ambicje są. Czas je zweryfikuje.

Po półgodzinnej mszy świętej spotykam się z księżmi na wspólnym śniadaniu, po którym każdy z nas rozchodzi się do swoich obowiązków. O 12:30 zasiadamy do stołu, aby zjeść razem obiad i następnie widzimy się ponownie o 19:00 przy kolacji, po której wspólnie odmawiamy różaniec. W międzyczasie jest czas na powrót do swoich obowiązków i spraw, a wieczorem kiedy jest już ciemna noc, można na spokojnie odpocząć po całym dniu. Chciałoby się rzec, że przy takim porządku, rutyna szybko może się wkraść do codzienności, a każdy dzień jest podobny do następnego. Nic bardziej mylnego. Takie rzeczy to nie w Afryce!

Mój pierwszy tydzień na placówce był czasem aklimatyzacji i poznawania miejsca. Jak wspominałam w poprzednim wpisie, bardzo szybko się tutaj zadomowiłam. Księża przyjęli mnie naprawdę serdecznie, oferując swoją pomoc i wsparcie na każdym kroku. Zaraz po przylocie, kiedy odespałam przylot i pojawiłam się na wspólnym obiedzie, jako pierwszego poznałam księdza z Kanady, który z takim uśmiechem na ustach i ciepłym spojrzeniem przywitał mnie, że od razu zrobiło mi się miło na sercu. Ojciec Jean Paul wypytał mnie o moje samopoczucie i zdrowie, oferując swoje wsparcie przy poznaniu naszego domu i całej placówki, kierując swoje pierwsze kroki w stronę ogrodu. Od jednej z naszych wolontariuszek dowiedziałam się przed przyjazdem, że właśnie na tej placówce jest ksiądz, który lubuje się w ogrodnictwie ponad wszystko inne. Stąd też kiedy ten dość rzutki kapłan z zapałem opowiadał o drzewach i roślinach, jakie tutaj mamy, od razu skojarzyłam, że to właśnie o nim mi opowiadano. Ciepły człowiek z iskrą w oku, który jak się później okazało, ma za sobą już 86 wiosen (!) i kilka naprawdę mrożących krew w żyłach przygód. Dzięki Ojcu Jeanowi pierwszego dnia więc wiedziałam już jakie rzadko spotykane okazy flory mamy w swoim obejściu no i co jeszcze innego – zdecydowanie mniej ciekawego w jego mniemaniu – znajduje się na naszej placówce. Tego dnia poznałam jeszcze kilka innych osób, które mijaliśmy w czasie rekonesansu po zupełnie nowym dla mnie miejscu, których imion oczywiście nie spamiętałam. Wróciłam później do swojego pokoju, aby się w nim na dobre zadomowić i rozpakować rzeczy z walizek. Wieczorem pojawiłam się na kolacji, w czasie której poznałam kolejnych księży i umówiłam się ze znanym mi już księdzem Celestinem (nasz Prowincjał, który odebrał mnie z lotniska), że następnego dnia pojawię się w biurze, aby zacząć swoją pracę. Dochodząc do wniosku, że jeden dzień w zupełności wystarczy mi na odpoczynek po podróży, chciałam jak najszybciej wpaść w rytm życia na misjach, aby bez zbędnego przeciągania wziąć się za swoje obowiązki. Dopytałam jeszcze tylko o plan dnia, aby wiedzieć właśnie na którą ustawić rano budzik. Wybierając w telefonie godzinę 6:30 pomyślałam, że może i nie jest tak źle, bo w sumie mogła to być np. 5:30, tak jak w czasie mojej poprzedniej misji w Zambii. Zasypiając przemknęła mi jeszcze przez głowę taka myśl, że jak na afrykańską mentalność z którą już miałam styczność, to jestem w szoku, iż tak szybko udało mi się coś sensownego tutaj ustalić. Pamiętam, że jak byłam w Zambii, to minął tydzień zanim z moją placówką ogarnęłam co, kiedy i jak… a tutaj już tak pierwszego dnia. No pełen sukces po prostu!

Następnego dnia po porannej mszy świętej i śniadaniu pojawiłam się zgodnie z planem w biurze u Ojca Celestina, aby rozpocząć swoją pracę na misjach. Rozentuzjazmowanym głosem pytam więc, czym tak konkretnie mam się zająć, a ksiądz ze zdziwieniem na twarzy odpowiada, że w sumie to on nie wie i myślał, że to ja mu właśnie jakoś tak bliżej opowiem co i jak! Tłumaczył, że Ojciec Servilian, który jest dyrektorem biura planowania i rozwoju projektów (PDO Office) i tym samym na czas mojego pobytu tutaj moim bezpośrednim szefem, wyjechał na jakieś spotkanie do Namibii i będzie pod koniec tygodniu. Nie zostawił jednak instrukcji dotyczących moich obowiązków, więc z kolei jego szef tak nie do końca wie co i jak. Uśmiechając się pod nosem w głowie pojawiła się dobrze już znana z poprzedniej misji myśl pt. „jednak to ta afrykańska mentalność” i stwierdziłam, że może rzeczywiście ten pierwszy tydzień będzie dobry na rozeznanie tutejszych tematów. Wspólnie więc ustaliliśmy - to znaczy ja ustaliłam, a Ojciec Prowincjał nie oponował – że zacznę od zapoznania się z projektami, które już tutaj prowadzimy z naciskiem na działania finansowane z polskiej strony. No i że chciałabym w ogóle poznać jakie mamy placówki w naszej prowincji i jakie dzieła są na nich prowadzone, a jak przyjedzie „mój szef” to już będziemy dalej wchodzić w szczegóły. Finalnie tego dnia poznałam ludzi z którymi będę tutaj pracować, dostałam swoje biurko i fotel (bardzo wygodny!) oraz próbowałam się rozeznać co i jak w działaniach. Plan w głowie oczywiście miałam bardzo ambitny, więc pierwszego już dnia poprosiłam moich współpracowników o dostęp do kilku zestawień, aby mieć jakąś bazę. Będąc przyzwyczajona do dość intensywnego tempa pracy, jakie miałam w Polsce, ułożyłam sobie harmongram na najbliższy tydzień z którym powinnam się spokojnie wyrobić i który zakładał też zaangażowanie innych osób na podobnym poziomie. Szybko jednak „zeszłam na ziemię”, bo jak na tutejszą mentalność przystało, swoje trzeba odczekać, aż jednak uzyska się jakieś informację bez których czasami dalej się nie ruszy. A tutaj… wszyscy mają na wszystko czas. Nie ma spiny, że coś jest potrzebne na już i na teraz, bo terminy gonią. Ba! Tutaj nawet jako takich terminów nie ma. Będzie zrobione to będzie, po co drążyć temat. Podpytałam więc, jak działa tutaj system pracy i w odpowiedzi usłyszałam, że każdy zajmuje się swoimi obowiązkami i projektami, że robi to z należycie największą starannością i oczywiście w swoim wypracowanym tempie, które jak najbardziej się tutaj sprawdza… w tym właśnie momencie doszłam do wniosku, że to na pewno po prostu ze mną jest coś nie tak. Generalnie przecież jak słyszę od innych, to wszystko tutaj nawet nieźle działa i jest ogarnięte. W każdej placówce (a mamy ich pod sobą 15!) realizowany jest chociaż jeden projekt, w większości prowadzimy jakieś prace budowlane, czy remontowe no i podobno widać postępy, więc po co się zasadniczo spinać? Nie ustaliłam jeszcze tylko co to znaczy w tutejszych realiach, że „coś nieźle działa” i „widać postępy”, bo mając obserwację z moich blisko trzech tygodni, żyje we mnie jakieś takie przeświadczenie, że nieco inaczej w czasie trochę postrzegamy tą terminologię. No ale kto by się w sumie przywiązywał do takich szczegółów. Co do jednego jesteśmy tutaj zgodni – rzeczywiście, ku mojemu dużemu zdziwieniu, ludzie naprawdę w miarę sensownie ogarniają tutaj te projekty (takie przynajmniej odnoszę wrażenie, filtrując to przez znaną mi dobrze „afrykańską mentalność”). Ale jak to tak działa bez żadnego kalendarza i terminów, których dobrze byłoby się trzymać, to mój mózg trochę jeszcze nie łapie. Bo np. na pełne zestawienie o które poprosiłam ponad dwa tygodnie temu to czekam w sumie do dzisiaj…

Odnajdując się więc już poniekąd w tutejszych realiach pracowniczych, nota bene odkrywam, że i dla mnie niekiedy bardzo komfortowych, po przyjeździe na placówkę szefa naszego biura ustaliliśmy moje zadania. Ojciec Servilian, którego miałam okazję poznać w Polsce w czasie jednego z naszych formacyjnych spotkań, okazał się przy bliższym poznaniu dość ogarnięty i sprawia wrażenie osoby, która ma elementarną wiedzę w tematach bieżących. To dzięki niemu też miałam okazje zobaczyć dwie nasze placówki, w których prowadzone są projekty remontowo-budowlane. Plany są, abym mogła odwiedzić jak najwięcej tutejszych misji i zobaczyć prowadzone tam dzieła, bo jednym z moich zadań jest nawiązanie współpracy z polskimi organizacjami, które mogłyby wesprzeć tutejsze działania. Zapowiada się więc chyba dość intensywna misja, chociaż i na ten epitet wzięłabym w Afryce chyba dużą poprawkę.

Blisko od trzech tygodni mieszkam w Kigali w domu prowincjonalnym Inspektorii Salezjańskiej, która skupia w sobie trzy państwa: Ugandę, Rwandę i Burundi. W naszej placówce normalne więc jest, że praktycznie codziennie przez nasz dom przewijają się nowe osoby, głównie w postaci księży. Na placówce jestem jedyną świecką kobietą, która mieszka w tutejszej wspólnocie i która prowadzi rytm dnia taki sam jak moi współbracia, więc każdy bardzo dobrze zna tutaj moje imię. Poza tym umówmy się… przez swoją jaśniejszą karnację, to zdecydowanie się tutaj rzucam w oczy. Jest co prawda jeszcze jedna „biała twarz” w postaci polskiego księdza Ryszarda, ale on z racji swojej ponad 30-letniej posługi na misjach, jest tutaj traktowany jak „prawdziwie swój człowiek”. Ja do dzisiaj natomiast czasami zastanawiam się, czy na w moim rwandyjskim domu mieszka ze mną ośmiu księży, bo za każdym razem jak wydaje mi się, że mam już pewność co do ilości i postaci, to prawda okazuje się być nieco inna. Jednego jestem pewna – mam tutaj naprawdę świetną wspólnotę, ktokolwiek finalnie by się nie okazało, że w niej jest.

Przez pierwsze dni, kiedy poznawałam tutejszych Ojców (do każdego kapłana tak się zwracam) starałam się właśnie zorientować, którzy to Ci mieszkający tutaj na stałe, a którzy są tylko przejazdem. Nie było to o tyle łatwe, że zdecydowana większość z nich to Afrykańczycy często niesamowicie do siebie podobni, gdzie połowa z nich przy wymianie uprzejmości i przedstawieniu swoich imion, okazała się być kolejnym Jeanem… Poza tym każdy z nich witał się ze mną z uśmiechem na ustach, zapewniając, że na pewno będzie mi się podobało w samej Kigali i całej Rwandzie. Wściekając się więc na początku na moją niewiarygodnie pechową zdolność do nie przyswajania imion (albo to już po prostu starość i skleroza), po tygodniu doszłam do wniosku, że nie będę się skupiać przecież na zapamiętywaniu wszystkich księży, bo to nie ma najmniejszego sensu. Jak już z którymś udało mi się zamienić więcej słów, niż kurtuazyjne uprzejmości przy posiłkach i nawet zapamiętałam jego imię, to okazywało się, że za dwa dni wraca na swoją placówkę do jakiegoś innego państwa w Afryce. Z kolei jak innego pytałam, czy na długo tutaj przyjechał, to w odpowiedzi ze śmiechem w głosie słyszałam, że jest tutaj już kilka lat i to nawet w funkcji dyrektora jakiegoś działu. Przy jednym z naszych wspólnych wieczornych posiłków żartem zapytałam któregoś dnia przy stole, czy ten oto dzisiejszy skład jest już pełnym w naszym domu, bo zorientowałam się, że siedzę z samymi znajomymi twarzami. W odpowiedzi usłyszałam, że w sumie to tak, ale możliwe, że będzie to się jeszcze zmieniać. Dyrektor naszej placówki z uśmiechem na ustach powiedział mi tylko, że często tutaj jest jak na przysłowiowym dworcu głównym i drzwi się nie zamykają, no ale przecież jesteśmy domem prowincjonalnym dla trzech krajów i to jest normalne. Pomyślałam, że generalnie jest to całkiem miły aspekt. Po pierwsze jest okazja do poznania wielu misjonarzy i rozmów z nimi o tutejszych realiach. Po drugie prowadzi do zadziwiających spotkań, jak chociażby ostatnie, gdzie siedząc w naszej jadalni na wspólnej kolacji, w drzwiach nagle stanął znany mi dobrze z Polski ksiądz Maciej! W sumie to nie wiem kto bardziej był wówczas zaskoczony – ja czy on? Jak się okazało polski kapłan jest przejazdem w Kigali, bo z racji swojej pracy w rzymskich mediach salezjańskich, ma teraz objazdówkę po afrykańskich prowincjach, aby dograć szczegóły jakiegoś medialnego projektu. No takie spotkania to tylko w Afryce mogą być grane. I tak naprawdę w zasadzie okazuje się, że codziennie coś się u nas dzieje. To przyjeżdża jakiś uczony tutejszy profesor, to któryś z naszych kapłanów ma urodziny, imieniny, albo jeszcze inne jubileusze kościelne, to odwiedza nas jakaś delegacja z drugiej części Afryki, to żegnamy kogoś, bo wyjeżdża z placówki na dłużej, to jakieś spotkanie wszystkich dyrektorów i ekonomów naszych placówek… i tak praktycznie codziennie od kiedy jestem w Rwandzie. Na nudę więc tutaj nie narzekam, bo pomimo całkiem usystematyzowanej codzienności, okazuje się, że każdego dnia moja placówka potrafi mnie czymś zaskoczyć. I przewija się przez nią tyle ludzi co przez dworzec główny.

Swoje obowiązki misyjne na placówce wypełniam od poniedziałku do piątku. Weekend to czas na odpoczynek, zregenerowanie sił i relaks. Co prawda jak na razie nie czuję jakiegoś nadmiernego zmęczenia po każdym tygodniu pracy, w taki sposób, aby przez całą sobotę i niedzielę nie robić nic poza chodzeniem na posiłki (każdy kto mnie zna, to wie że jedzenie jest bardzo istotnym elementem mojej bytności), ale chętnie korzystam z wolnego czasu. Sobota więc – jak utarło się w naszej polskiej rzeczywistości – to dla mnie dzień porządków i ogarniania swojego pokoju i łazienki oraz oczywiście czas, aby odespać nieco zarywane noce i wczesne pobudki. Co prawda tego dnia mszę mamy również o 7:00 rano, ale plus jest taki, że po niej idę tylko na śniadanie, a później jest „free time”. Po obiedzie oddaję się zazwyczaj lekturze jednej z książek, które udało mi się skrupulatnie wcisnąć pomiędzy ubrania, a kosmetyki do walizki, żałując teraz, że przy pakowaniu nie zrezygnowałam z części garderoby na rzecz przyjemności literackich. Wszak jak się okazało pranie mogę ogarnąć tutaj praktycznie codziennie, bo sama fizycznie tego nie robię (nie pomyślałabym, że w życiu ktoś mi będzie robił pranie i jeszcze chciał je prasować!), a polskiej literatury w postaci książek to raczej tutaj nie uświadczę. Będzie to jednak jakaś nauka na przyszłe misyjne wyjazdy, chociaż doskonale też wiem, że nie wszędzie jest tak komfortowo jak u mnie w Kigali.

Niedziele rezerwuję w pełni na przyjemności! Jak na razie jest to jedyny dzień, kiedy mogę pospać dłużej, bo na mszę idę na godz. 11:00 do parafialnego kościoła, który znajduje się w sąsiedztwie z moim domem. Tutaj przez blisko dwie godziny uczestniczę w Eucharystii w lokalnym języku, która okraszona jest tymi charakterystycznymi dla Afrykańczyków śpiewami i tańcami. Oczywiście naturalnym jest to, że absolutnie nic tutaj nie rozumiem poza „amen”, bo to akurat w każdym języku na świecie chyba brzmi tak samo. We mszy uczestniczę więc podobnie jak w tygodniu, czyli wspomagam się polską wersją Pisma Świętego, ciesząc się tymi niedzielnymi Eucharystiami, w czasie których mogę doświadczać żywego, autentycznego i radosnego kościoła. W czasach, gdy w Europie i samej Polsce mamy kryzys wiary, borykając się z pustymi ławkami w kościele, tutaj na czarnym lądzie głoszona Ewangelia skupia wokół siebie rzeszę osób świeckich, którzy budują nowe wspólnoty w radości i chrześcijańskim duchu. Naprawdę dobrze jest tego doświadczyć.

Przygotowując się do wyjazdu na misje do Rwandy często zastanawiałam się, jak wygląda kraj, który jeszcze tak na dobra sprawę podnosi się z kolan po niedawnych wydarzeniach ludobójczych. I chociaż od masakry ponad miliona ludności cywilnej minęło tutaj niecałe 30 lat, to jak się okazuję, temat ten nadal jest na cenzurowanym. Na ulicach nie mówi się głośno o dwóch plemionach, które od lat toczyły ze sobą wojnę o wpływy w państwie i o konflikcie, który w 1994 roku osiągnął swoje apogeum w postaci ludobójstwa ponad miliona osób. Zastanawiałam się więc, jaką rzeczywistość tutaj zastanę. Wyjeżdżając z Polski miałam też w głowie obraz Afryki sprzed pięciu lat – zachwycającej nie tylko tropikalną roślinnością i zwierzętami, ale będąca jednocześnie miejscem, w którym standard funkcjonowania jest zdecydowanie na mniejszym poziomie niż w Europie. No i ten wszechogarniający hałas, który w mojej ówczesnej codzienności przenikał się z hałdami śmieci na każdym rogu ulicy, nawet tych większych miast i samej stolicy. Tymczasem jadąc nocą po raz pierwszy ulicami Kigali byłam w szoku, że jest tutaj „jakby luksusowo”. Oczywiście wiem, że to stolica i raczej główne drogi, ale i tak z lekka mnie zatkało. Podzieliłam się tym odkryciem wówczas z eskortującym mnie do placówki księdzem, na co on w odpowiedzi uśmiechnął się przysięgając wręcz, że przekonam się, iż tutaj jest zdecydowanie inaczej niż w pozostałych stolicach afrykańskich. Oczywiście wzięłam wtedy na to dużą poprawkę, myśląc w duchu, że przecież każdy przed obcymi chwali swoje, a prawda później okazuje się być zgoła inna. Z czasem jednak sama przekonałam się, że duchowny miał rację. Kigali mnie zachwyciło!

Miasto położenie pomiędzy wyżynami wzniesionymi 2500 – 3000 m sprawia, że widoki potrafią tutaj zapierać dech w piersi. Sami Rwandyjczycy mówią, że ich stolica jest „krainą tysiąca wzgórz”, w której na każdym kroku roztacza się panorama licznych pagórków i wzniesień. Poruszając się po tym mieście na pieszo, za sprawą właśnie licznych wzniesień, spacery można tutaj zaliczyć to trekkingowych wypraw. Na ulicach jest schludnie i przede wszystkim czysto. Ani jednego papierka, nic zupełnie, co sprawia, że wygląda to lepiej niż w niejednym europejskim mieście (kto miał okazję odwiedzić chociażby Rzym to wie o czym mówię). Poza tym w całej Rwandzie jest zakaz używania toreb plastikowych i foliowych, a w każdą trzecią sobotę miesiąca w ramach „czynu społecznego” ludzie porządkują miejsca publiczne. Wszechobecna zieleń daje poczucie dobrze wkomponowanej architektury miasta w zastany tutaj krajobraz. W tym mieście po prostu nic się ze sobą „nie kłóci”, a nowoczesne budynki i obiekty są idealnym uzupełnieniem przestrzeni. Poza tym okazuje się, że samo Kigali ma w sobie kilka naprawdę ciekawych miejsc. Udało mi się ostatnio odkryć galerię sztuki rwandyjskich i ugandyjskich artystów, której zbiory chwyciły mnie za serce. Niewielka przestrzeń zrobiona z pomysłem, w której na co dzień można spotkać się z fundatorem tej inicjatywy –  światowej klasy malarzem, bębniarzem i promotorem sztuki. Odwiedzając galerię można oczywiście zakupić wystawione tutaj pracę, zobaczyć warsztat artystów usytuowany na tyłach budynku i wypić kawę lub zjeść lunch w sąsiadującej i równie klimatycznej restauracji. Świetne miejsce na złapanie trochę oddechu, połączone z doświadczeniem tutejszej kultury i sztuki.

Jak na razie jedynym, czego mogę się chyba przyczepić w Kigali, jest poruszanie się mototaxi po ulicy. No tutaj to jest istny armagedon… Jak pierwszy raz wsiadłam jako pasażer na tutejszy motor spełniający funkcję taksówki, bo jest to najbardziej opłacalny środek transportu, to myślałam, że po dojechaniu na miejsce gołymi rękami uduszę tego kierowcę. Nie to żeby przerażała mnie sama jazda na motocyklu, bo to akurat bardzo lubię, ale sposób jego prowadzenia po ulicy i wciskania się po chamsku między samochody, no to już przesada. Ale jak mi później wytłumaczono – tak się tutaj jeździ i w sumie wszyscy się na tyle do tego przyzwyczaili, że już nie zwracają uwagi. Nikogo nawet też nie mierzi fakt, że łapiąc taką mototaxi jest bezwzględny nakaz włożenia na głowę kasku, który zawsze ma przy sobie kierowca i którym zdążył już uraczyć przynajmniej kilkaset innych osób. No bo przecież wiadomo, że nikt tutaj nie czyści kasków dla pasażerów, nie mówiąc już o jakimś ich odkażaniu, czy dezynfekcji. Jak trafi się egzemplarz z szybką, przez którą „coś tam widać” to swego rodzaju jest to oznaka nowości. W ograniczonym więc stopniu staram się korzystać z tego środka transportu, za każdym razem mając z tyłu głowy, żeby przy wychodzeniu gdziekolwiek poza placówkę mieć przy sobie jakąś apaszkę na głowę. Zawsze jednak o tym zapominam, klnąc później i modląc się jednocześnie przy korzystaniu z motocyklowej taksówki, aby jakaś nowa forma życia nie zagościła czasami w moich włosach… No i dobrze by było, jakby kierowca ze mną na tylnym siedzeniu, nie wkomponował się w żaden z wyprzedzanych i mijanych na skrzyżowaniu samochodów.

Mimo tych niewielkich niedogodności, bardzo chętnie swoje niedzielne popołudnia spędzam na odkrywaniu uroków Kigali, starając się poruszać po mieście w głównej mierze na pieszo. Chociaż muszę przyznać, że czasami trasa, jaką przychodzi mi pokonać, potrafi dać mi nieco w kość za sprawą wielu podejść „w górę i w dół”. Ukazujące się jednak w czasie tych wędrówek widoki, potrafią zrekompensować włożony wysiłek. No i oczywiście uważam, że taki ruch dobrze mi tutaj zrobi, bo w tygodniu raczej nie mam możliwości zaznania aktywności sportowych. A jedzenie serwowane na mojej placówce sugeruje, że przez najbliższe trzy miesiące to zdecydowanie z głodu nie umrę, a wręcz jestem święcie przekonana, że wracając do Polski będzie mnie nieco(?) więcej…

Nawiązując do kwestii jedzeniowych – będzie tutaj bardzo krótko, bo jest naprawdę grubo! Śniadania na słodko, gdzie jedyną rzeczą jest chleb tostowy z dżemem i gdzie można sobie od czasu do czasu wybrać, czy chce się dżem truskawkowy, czy morelowy. Obiad to zawsze zupa pomidorowa, ale daremno szukać w niej jakiś warzyw i codziennie ziemniaki – nie bataty – tylko, takie które i my w Polsce spożywamy. Do tego oczywiście mięso (w piątki ryba), gotowana fasola i jakieś inne zielone liście przypominające trawę, które też były w Zambii, ale których nazwy za nic nie mogę zapamiętać. Do tego ryż, maniok i czasami jeszcze słodkie ziemniaki i rozgotowany groszek. Kolacja to powtórka z obiadu, gdzie od czasu do czasu wjeżdża mikroskopijna porcja warzyw typu pomidor i ogórek gruntowy. Do każdego posiłku świeże owoce prosto z naszych drzew, gdzie pojawiają się banany, awokado, marakuja, figi i jakaś odmiana owocu z rodziny pomidorowatych, ale jeszcze też nie ustaliłam dokładnie co to jest. Podobno w Polsce raczej się tego nie uświadczy w żadnych sklepach. Jak więc wspomniałam wcześniej, z głodu na pewno tutaj nie padnę na tych misjach. Boję się tylko, że przy takiej „diecie”, to wracając do Polski po przylocie na lotnisko pierwszym miejscem, do którego się udam będzie jakiś sklep z ciuchami. A jeszcze do niedawna miałam nadzieję, że tematy związane z wymianą garderoby na inne rozmiary mam już na szczęście za sobą.

Tak więc właśnie wygląda moja misyjna codzienność, której w tym właśnie momencie nie zamieniłabym na żadną inną! Jest to zupełnie inne doświadczenie, niż to towarzyszące mi pięć lat temu. Pomimo, że ta sama Afryka, to jednak są tutaj inni ludzie, inne miejsca i inna codzienność. Co jednak w moim odczuciu się nie zmieniło? Świadomość, że Bóg mi codziennie błogosławi. Robił to w Zambii i robi to tutaj –  właśnie przez ludzi, których stawia na mojej misyjnej drodze, przez miejsca, które mogę odkrywać i przez tutejszą codzienność. Bóg jest dobry.

Aha! I są jeszcze dwie rzeczy, które się na przestrzeni ostatnich pięciu lat nie zmieniły: afrykańska mentalność i to, że słońce codziennie zachodzi tutaj o 18:00, bez względu na porę roku. 😊
































Najczęściej czytane