Misyjna codzienność
Poranne wstawanie nigdy nie było moim atutem. Jestem raczej z tych tzw. „nocnych Marków”, którzy góry mogliby przenosić, ale dopiero po południu! Rano zazwyczaj walczą we mnie dwie sprzeczne ze sobą osobowości, z których jedna z nich nosi nazwę „musisz wstać i wziąć się do roboty”, a druga to „a może by tak rzucić wszystko i nie wychodzić z łóżka”. Stąd też o ile w Polsce wynik pojedynku tychże dwóch światów codziennie nie jest taki sam (szale jednak przeważa zdrowy rozsądek), to będąc na misji z całych sił dbam o to, aby jednak mobilizować się do porannego wstawania. Dlaczego? Bo doskonale wiem, że jak się zaczyna dzień z Bogiem od mszy świętej, to zdecydowanie pomaga w przeżywaniu misyjnej rzeczywistości. Tak więc rutyną – kto by pomyślał – jest dla mnie to, że o godz. 7:00 rano stawiam się w naszej domowej kaplicy.
Wcześniej jednak - godzina 6:30 -
zrywam się ze snu na dźwięk alarmu w telefonie, który obwieszcza nowy dzień na
afrykańskiej ziemi. Zanim wygramolę się spod moskitiery wiszącej nad moim
łóżkiem, w myślach ganię się za swoją niesubordynację w temacie wczesnego
chodzenia spać, za którą pokutuję zawsze następnego ranka. I codziennie, ospale
ogarniając się rano w łazience, poprzysięgam sobie, że już od dzisiaj na pewno
zmobilizuję się do wcześniejszego zasypiania. Jak na razie nie mam w tym
temacie absolutnie żadnych sukcesów, no ale do końca mojej misji może jakimś
cudem wyrobie w sobie ten nawyk. Pełna więc zapału i energii (sic!) podążam do
naszej kaplicy, gdzie dzień zaczynam od mszy świętej, odprawianej przez moich
księży w języku… francuskim! Wyjeżdżając do Rwandy wiedziałam, że językiem
używanym tutaj jest na przemian angielski, francuski i język lokalny, czyli
kinya rwanda. Żyłam więc z głębokim przekonaniem, że to właśnie „English” jest
na porządku dziennym, a pozostałe dwa języki to tak ewentualnie w zastępstwie.
Będąc tym samym nieco spokojniejsza, niż było to w przypadku poprzedniej misji,
w aspekcie dogadywania się w Afryce, miałam nawet ambicję, że może w czasie
pobytu poduczę się też podstawowych zwrotów lokalnego języka. Wszak zdaję sobie
sprawę, że moje zdolności lingwistyczne nie są najwyższych lotów, no ale przez
3 miesiące to przecież nawet ja coś tam ogarnę. No bo wiadomo, że ten angielski
to już łapię na tyle, że z dogadaniem się nie mam problemu i mszę w tym języku
odświeżyłam sobie nawet przed wyjazdem, aby będąc we wspólnocie międzynarodowej
móc w pełni uczestniczyć w codziennej Eucharystii. Tymczasem, spędzając
pierwszy dzień w mojej placówce, szybko uzmysłowiłam sobie, że w moim toku
rozumowania coś jednak poszło zdecydowanie nie tak i owszem nauka języka jak
najbardziej będzie tutaj potrzebna, ale nie lokalnego tylko francuskiego. W tym
właśnie dialekcie porozumiewają się tutaj ludzie, odprawiana jest msza święta i
księża śmieszkują między sobą, kiedy jest czas na wspólne posiłki. Oczywiście
po angielsku też każdy umie, no ale jak już ten francuski się utarł to po co w
sumie to zmieniać… Kompletnie więc zaspana, codziennie o 7:00 rano sile swoje
szare komórki, aby skupić się na odprawianej mszy świętej i modlitwach
brewiarzowych. Posiłkuję się tutaj oczywiście aplikacją Pisma Świętego w
telefonie w języku polskim, ale zaczynam już łapać pewne stałe fragmenty
właśnie po francusku - jest więc szansa, że do końca misji to może nawet
przyswoję całe „Ojcze Nasz” w tymże języku. Ambicje są. Czas je zweryfikuje.
Po półgodzinnej mszy świętej
spotykam się z księżmi na wspólnym śniadaniu, po którym każdy z nas rozchodzi
się do swoich obowiązków. O 12:30 zasiadamy do stołu, aby zjeść razem obiad i
następnie widzimy się ponownie o 19:00 przy kolacji, po której wspólnie
odmawiamy różaniec. W międzyczasie jest czas na powrót do swoich obowiązków i
spraw, a wieczorem kiedy jest już ciemna noc, można na spokojnie odpocząć po
całym dniu. Chciałoby się rzec, że przy takim porządku, rutyna szybko może się
wkraść do codzienności, a każdy dzień jest podobny do następnego. Nic bardziej
mylnego. Takie rzeczy to nie w Afryce!
Mój pierwszy tydzień na placówce
był czasem aklimatyzacji i poznawania miejsca. Jak wspominałam w poprzednim
wpisie, bardzo szybko się tutaj zadomowiłam. Księża przyjęli mnie naprawdę
serdecznie, oferując swoją pomoc i wsparcie na każdym kroku. Zaraz po przylocie,
kiedy odespałam przylot i pojawiłam się na wspólnym obiedzie, jako pierwszego
poznałam księdza z Kanady, który z takim uśmiechem na ustach i ciepłym
spojrzeniem przywitał mnie, że od razu zrobiło mi się miło na sercu. Ojciec
Jean Paul wypytał mnie o moje samopoczucie i zdrowie, oferując swoje wsparcie
przy poznaniu naszego domu i całej placówki, kierując swoje pierwsze kroki w
stronę ogrodu. Od jednej z naszych wolontariuszek dowiedziałam się przed
przyjazdem, że właśnie na tej placówce jest ksiądz, który lubuje się w ogrodnictwie
ponad wszystko inne. Stąd też kiedy ten dość rzutki kapłan z zapałem opowiadał
o drzewach i roślinach, jakie tutaj mamy, od razu skojarzyłam, że to właśnie o
nim mi opowiadano. Ciepły człowiek z iskrą w oku, który jak się później
okazało, ma za sobą już 86 wiosen (!) i kilka naprawdę mrożących krew w żyłach
przygód. Dzięki Ojcu Jeanowi pierwszego dnia więc wiedziałam już jakie rzadko
spotykane okazy flory mamy w swoim obejściu no i co jeszcze innego –
zdecydowanie mniej ciekawego w jego mniemaniu – znajduje się na naszej
placówce. Tego dnia poznałam jeszcze kilka innych osób, które mijaliśmy w
czasie rekonesansu po zupełnie nowym dla mnie miejscu, których imion oczywiście
nie spamiętałam. Wróciłam później do swojego pokoju, aby się w nim na dobre
zadomowić i rozpakować rzeczy z walizek. Wieczorem pojawiłam się na kolacji, w
czasie której poznałam kolejnych księży i umówiłam się ze znanym mi już
księdzem Celestinem (nasz Prowincjał, który odebrał mnie z lotniska), że
następnego dnia pojawię się w biurze, aby zacząć swoją pracę. Dochodząc do
wniosku, że jeden dzień w zupełności wystarczy mi na odpoczynek po podróży,
chciałam jak najszybciej wpaść w rytm życia na misjach, aby bez zbędnego
przeciągania wziąć się za swoje obowiązki. Dopytałam jeszcze tylko o plan dnia,
aby wiedzieć właśnie na którą ustawić rano budzik. Wybierając w telefonie
godzinę 6:30 pomyślałam, że może i nie jest tak źle, bo w sumie mogła to być
np. 5:30, tak jak w czasie mojej poprzedniej misji w Zambii. Zasypiając
przemknęła mi jeszcze przez głowę taka myśl, że jak na afrykańską mentalność z
którą już miałam styczność, to jestem w szoku, iż tak szybko udało mi się coś
sensownego tutaj ustalić. Pamiętam, że jak byłam w Zambii, to minął tydzień
zanim z moją placówką ogarnęłam co, kiedy i jak… a tutaj już tak pierwszego
dnia. No pełen sukces po prostu!
Następnego dnia po porannej mszy
świętej i śniadaniu pojawiłam się zgodnie z planem w biurze u Ojca Celestina,
aby rozpocząć swoją pracę na misjach. Rozentuzjazmowanym głosem pytam więc,
czym tak konkretnie mam się zająć, a ksiądz ze zdziwieniem na twarzy odpowiada,
że w sumie to on nie wie i myślał, że to ja mu właśnie jakoś tak bliżej opowiem
co i jak! Tłumaczył, że Ojciec Servilian, który jest dyrektorem biura
planowania i rozwoju projektów (PDO Office) i tym samym na czas mojego pobytu
tutaj moim bezpośrednim szefem, wyjechał na jakieś spotkanie do Namibii i
będzie pod koniec tygodniu. Nie zostawił jednak instrukcji dotyczących moich
obowiązków, więc z kolei jego szef tak nie do końca wie co i jak. Uśmiechając
się pod nosem w głowie pojawiła się dobrze już znana z poprzedniej misji myśl
pt. „jednak to ta afrykańska mentalność” i stwierdziłam, że może rzeczywiście
ten pierwszy tydzień będzie dobry na rozeznanie tutejszych tematów. Wspólnie
więc ustaliliśmy - to znaczy ja ustaliłam, a Ojciec Prowincjał nie oponował –
że zacznę od zapoznania się z projektami, które już tutaj prowadzimy z
naciskiem na działania finansowane z polskiej strony. No i że chciałabym w
ogóle poznać jakie mamy placówki w naszej prowincji i jakie dzieła są na nich
prowadzone, a jak przyjedzie „mój szef” to już będziemy dalej wchodzić w
szczegóły. Finalnie tego dnia poznałam ludzi z którymi będę tutaj pracować,
dostałam swoje biurko i fotel (bardzo wygodny!) oraz próbowałam się rozeznać co
i jak w działaniach. Plan w głowie oczywiście miałam bardzo ambitny, więc
pierwszego już dnia poprosiłam moich współpracowników o dostęp do kilku
zestawień, aby mieć jakąś bazę. Będąc przyzwyczajona do dość intensywnego tempa
pracy, jakie miałam w Polsce, ułożyłam sobie harmongram na najbliższy tydzień z
którym powinnam się spokojnie wyrobić i który zakładał też zaangażowanie innych
osób na podobnym poziomie. Szybko jednak „zeszłam na ziemię”, bo jak na
tutejszą mentalność przystało, swoje trzeba odczekać, aż jednak uzyska się
jakieś informację bez których czasami dalej się nie ruszy. A tutaj… wszyscy
mają na wszystko czas. Nie ma spiny, że coś jest potrzebne na już i na teraz,
bo terminy gonią. Ba! Tutaj nawet jako takich terminów nie ma. Będzie zrobione
to będzie, po co drążyć temat. Podpytałam więc, jak działa tutaj system pracy i
w odpowiedzi usłyszałam, że każdy zajmuje się swoimi obowiązkami i projektami,
że robi to z należycie największą starannością i oczywiście w swoim
wypracowanym tempie, które jak najbardziej się tutaj sprawdza… w tym właśnie momencie
doszłam do wniosku, że to na pewno po prostu ze mną jest coś nie tak. Generalnie
przecież jak słyszę od innych, to wszystko tutaj nawet nieźle działa i jest
ogarnięte. W każdej placówce (a mamy ich pod sobą 15!) realizowany jest chociaż
jeden projekt, w większości prowadzimy jakieś prace budowlane, czy remontowe no
i podobno widać postępy, więc po co się zasadniczo spinać? Nie ustaliłam
jeszcze tylko co to znaczy w tutejszych realiach, że „coś nieźle działa” i
„widać postępy”, bo mając obserwację z moich blisko trzech tygodni, żyje we
mnie jakieś takie przeświadczenie, że nieco inaczej w czasie trochę postrzegamy
tą terminologię. No ale kto by się w sumie przywiązywał do takich szczegółów. Co
do jednego jesteśmy tutaj zgodni – rzeczywiście, ku mojemu dużemu zdziwieniu,
ludzie naprawdę w miarę sensownie ogarniają tutaj te projekty (takie
przynajmniej odnoszę wrażenie, filtrując to przez znaną mi dobrze „afrykańską
mentalność”). Ale jak to tak działa bez żadnego kalendarza i terminów, których
dobrze byłoby się trzymać, to mój mózg trochę jeszcze nie łapie. Bo np. na
pełne zestawienie o które poprosiłam ponad dwa tygodnie temu to czekam w sumie
do dzisiaj…
Odnajdując się więc już poniekąd
w tutejszych realiach pracowniczych, nota bene odkrywam, że i dla mnie niekiedy
bardzo komfortowych, po przyjeździe na placówkę szefa naszego biura ustaliliśmy
moje zadania. Ojciec Servilian, którego miałam okazję poznać w Polsce w czasie
jednego z naszych formacyjnych spotkań, okazał się przy bliższym poznaniu dość
ogarnięty i sprawia wrażenie osoby, która ma elementarną wiedzę w tematach
bieżących. To dzięki niemu też miałam okazje zobaczyć dwie nasze placówki, w
których prowadzone są projekty remontowo-budowlane. Plany są, abym mogła
odwiedzić jak najwięcej tutejszych misji i zobaczyć prowadzone tam dzieła, bo
jednym z moich zadań jest nawiązanie współpracy z polskimi organizacjami, które
mogłyby wesprzeć tutejsze działania. Zapowiada się więc chyba dość intensywna
misja, chociaż i na ten epitet wzięłabym w Afryce chyba dużą poprawkę.
Blisko od trzech tygodni mieszkam
w Kigali w domu prowincjonalnym Inspektorii Salezjańskiej, która skupia w sobie
trzy państwa: Ugandę, Rwandę i Burundi. W naszej placówce normalne więc jest,
że praktycznie codziennie przez nasz dom przewijają się nowe osoby, głównie w
postaci księży. Na placówce jestem jedyną świecką kobietą, która mieszka w
tutejszej wspólnocie i która prowadzi rytm dnia taki sam jak moi współbracia,
więc każdy bardzo dobrze zna tutaj moje imię. Poza tym umówmy się… przez swoją
jaśniejszą karnację, to zdecydowanie się tutaj rzucam w oczy. Jest co prawda
jeszcze jedna „biała twarz” w postaci polskiego księdza Ryszarda, ale on z
racji swojej ponad 30-letniej posługi na misjach, jest tutaj traktowany jak
„prawdziwie swój człowiek”. Ja do dzisiaj natomiast czasami zastanawiam się,
czy na w moim rwandyjskim domu mieszka ze mną ośmiu księży, bo za każdym razem
jak wydaje mi się, że mam już pewność co do ilości i postaci, to prawda okazuje
się być nieco inna. Jednego jestem pewna – mam tutaj naprawdę świetną
wspólnotę, ktokolwiek finalnie by się nie okazało, że w niej jest.
Przez pierwsze dni, kiedy
poznawałam tutejszych Ojców (do każdego kapłana tak się zwracam) starałam się
właśnie zorientować, którzy to Ci mieszkający tutaj na stałe, a którzy są tylko
przejazdem. Nie było to o tyle łatwe, że zdecydowana większość z nich to
Afrykańczycy często niesamowicie do siebie podobni, gdzie połowa z nich przy
wymianie uprzejmości i przedstawieniu swoich imion, okazała się być kolejnym
Jeanem… Poza tym każdy z nich witał się ze mną z uśmiechem na ustach,
zapewniając, że na pewno będzie mi się podobało w samej Kigali i całej
Rwandzie. Wściekając się więc na początku na moją niewiarygodnie pechową
zdolność do nie przyswajania imion (albo to już po prostu starość i skleroza),
po tygodniu doszłam do wniosku, że nie będę się skupiać przecież na
zapamiętywaniu wszystkich księży, bo to nie ma najmniejszego sensu. Jak już z
którymś udało mi się zamienić więcej słów, niż kurtuazyjne uprzejmości przy
posiłkach i nawet zapamiętałam jego imię, to okazywało się, że za dwa dni wraca
na swoją placówkę do jakiegoś innego państwa w Afryce. Z kolei jak innego
pytałam, czy na długo tutaj przyjechał, to w odpowiedzi ze śmiechem w głosie
słyszałam, że jest tutaj już kilka lat i to nawet w funkcji dyrektora jakiegoś
działu. Przy jednym z naszych wspólnych wieczornych posiłków żartem zapytałam
któregoś dnia przy stole, czy ten oto dzisiejszy skład jest już pełnym w naszym
domu, bo zorientowałam się, że siedzę z samymi znajomymi twarzami. W odpowiedzi
usłyszałam, że w sumie to tak, ale możliwe, że będzie to się jeszcze zmieniać.
Dyrektor naszej placówki z uśmiechem na ustach powiedział mi tylko, że często
tutaj jest jak na przysłowiowym dworcu głównym i drzwi się nie zamykają, no ale
przecież jesteśmy domem prowincjonalnym dla trzech krajów i to jest normalne. Pomyślałam,
że generalnie jest to całkiem miły aspekt. Po pierwsze jest okazja do poznania
wielu misjonarzy i rozmów z nimi o tutejszych realiach. Po drugie prowadzi do
zadziwiających spotkań, jak chociażby ostatnie, gdzie siedząc w naszej jadalni
na wspólnej kolacji, w drzwiach nagle stanął znany mi dobrze z Polski ksiądz
Maciej! W sumie to nie wiem kto bardziej był wówczas zaskoczony – ja czy on? Jak
się okazało polski kapłan jest przejazdem w Kigali, bo z racji swojej pracy w
rzymskich mediach salezjańskich, ma teraz objazdówkę po afrykańskich
prowincjach, aby dograć szczegóły jakiegoś medialnego projektu. No takie
spotkania to tylko w Afryce mogą być grane. I tak naprawdę w zasadzie okazuje
się, że codziennie coś się u nas dzieje. To przyjeżdża jakiś uczony tutejszy
profesor, to któryś z naszych kapłanów ma urodziny, imieniny, albo jeszcze inne
jubileusze kościelne, to odwiedza nas jakaś delegacja z drugiej części Afryki,
to żegnamy kogoś, bo wyjeżdża z placówki na dłużej, to jakieś spotkanie
wszystkich dyrektorów i ekonomów naszych placówek… i tak praktycznie codziennie
od kiedy jestem w Rwandzie. Na nudę więc tutaj nie narzekam, bo pomimo całkiem
usystematyzowanej codzienności, okazuje się, że każdego dnia moja placówka
potrafi mnie czymś zaskoczyć. I przewija się przez nią tyle ludzi co przez
dworzec główny.
Swoje obowiązki misyjne na
placówce wypełniam od poniedziałku do piątku. Weekend to czas na odpoczynek,
zregenerowanie sił i relaks. Co prawda jak na razie nie czuję jakiegoś
nadmiernego zmęczenia po każdym tygodniu pracy, w taki sposób, aby przez całą
sobotę i niedzielę nie robić nic poza chodzeniem na posiłki (każdy kto mnie
zna, to wie że jedzenie jest bardzo istotnym elementem mojej bytności), ale
chętnie korzystam z wolnego czasu. Sobota więc – jak utarło się w naszej
polskiej rzeczywistości – to dla mnie dzień porządków i ogarniania swojego pokoju
i łazienki oraz oczywiście czas, aby odespać nieco zarywane noce i wczesne
pobudki. Co prawda tego dnia mszę mamy również o 7:00 rano, ale plus jest taki,
że po niej idę tylko na śniadanie, a później jest „free time”. Po obiedzie
oddaję się zazwyczaj lekturze jednej z książek, które udało mi się skrupulatnie
wcisnąć pomiędzy ubrania, a kosmetyki do walizki, żałując teraz, że przy
pakowaniu nie zrezygnowałam z części garderoby na rzecz przyjemności
literackich. Wszak jak się okazało pranie mogę ogarnąć tutaj praktycznie
codziennie, bo sama fizycznie tego nie robię (nie pomyślałabym, że w życiu ktoś
mi będzie robił pranie i jeszcze chciał je prasować!), a polskiej literatury w
postaci książek to raczej tutaj nie uświadczę. Będzie to jednak jakaś nauka na
przyszłe misyjne wyjazdy, chociaż doskonale też wiem, że nie wszędzie jest tak
komfortowo jak u mnie w Kigali.
Niedziele rezerwuję w pełni na
przyjemności! Jak na razie jest to jedyny dzień, kiedy mogę pospać dłużej, bo
na mszę idę na godz. 11:00 do parafialnego kościoła, który znajduje się w
sąsiedztwie z moim domem. Tutaj przez blisko dwie godziny uczestniczę w
Eucharystii w lokalnym języku, która okraszona jest tymi charakterystycznymi
dla Afrykańczyków śpiewami i tańcami. Oczywiście naturalnym jest to, że
absolutnie nic tutaj nie rozumiem poza „amen”, bo to akurat w każdym języku na
świecie chyba brzmi tak samo. We mszy uczestniczę więc podobnie jak w tygodniu,
czyli wspomagam się polską wersją Pisma Świętego, ciesząc się tymi niedzielnymi
Eucharystiami, w czasie których mogę doświadczać żywego, autentycznego i
radosnego kościoła. W czasach, gdy w Europie i samej Polsce mamy kryzys wiary,
borykając się z pustymi ławkami w kościele, tutaj na czarnym lądzie głoszona
Ewangelia skupia wokół siebie rzeszę osób świeckich, którzy budują nowe
wspólnoty w radości i chrześcijańskim duchu. Naprawdę dobrze jest tego
doświadczyć.
Przygotowując się do wyjazdu na
misje do Rwandy często zastanawiałam się, jak wygląda kraj, który jeszcze tak
na dobra sprawę podnosi się z kolan po niedawnych wydarzeniach ludobójczych. I
chociaż od masakry ponad miliona ludności cywilnej minęło tutaj niecałe 30 lat,
to jak się okazuję, temat ten nadal jest na cenzurowanym. Na ulicach nie mówi
się głośno o dwóch plemionach, które od lat toczyły ze sobą wojnę o wpływy w państwie
i o konflikcie, który w 1994 roku osiągnął swoje apogeum w postaci ludobójstwa
ponad miliona osób. Zastanawiałam się więc, jaką rzeczywistość tutaj zastanę.
Wyjeżdżając z Polski miałam też w głowie obraz Afryki sprzed pięciu lat –
zachwycającej nie tylko tropikalną roślinnością i zwierzętami, ale będąca
jednocześnie miejscem, w którym standard funkcjonowania jest zdecydowanie na
mniejszym poziomie niż w Europie. No i ten wszechogarniający hałas, który w
mojej ówczesnej codzienności przenikał się z hałdami śmieci na każdym rogu
ulicy, nawet tych większych miast i samej stolicy. Tymczasem jadąc nocą po raz
pierwszy ulicami Kigali byłam w szoku, że jest tutaj „jakby luksusowo”.
Oczywiście wiem, że to stolica i raczej główne drogi, ale i tak z lekka mnie
zatkało. Podzieliłam się tym odkryciem wówczas z eskortującym mnie do placówki
księdzem, na co on w odpowiedzi uśmiechnął się przysięgając wręcz, że przekonam
się, iż tutaj jest zdecydowanie inaczej niż w pozostałych stolicach
afrykańskich. Oczywiście wzięłam wtedy na to dużą poprawkę, myśląc w duchu, że
przecież każdy przed obcymi chwali swoje, a prawda później okazuje się być
zgoła inna. Z czasem jednak sama przekonałam się, że duchowny miał rację.
Kigali mnie zachwyciło!
Miasto położenie pomiędzy
wyżynami wzniesionymi 2500 – 3000 m sprawia, że widoki potrafią tutaj zapierać
dech w piersi. Sami Rwandyjczycy mówią, że ich stolica jest „krainą tysiąca
wzgórz”, w której na każdym kroku roztacza się panorama licznych pagórków i
wzniesień. Poruszając się po tym mieście na pieszo, za sprawą właśnie licznych
wzniesień, spacery można tutaj zaliczyć to trekkingowych wypraw. Na ulicach
jest schludnie i przede wszystkim czysto. Ani jednego papierka, nic zupełnie,
co sprawia, że wygląda to lepiej niż w niejednym europejskim mieście (kto miał
okazję odwiedzić chociażby Rzym to wie o czym mówię). Poza tym w całej Rwandzie
jest zakaz używania toreb plastikowych i foliowych, a w każdą trzecią sobotę
miesiąca w ramach „czynu społecznego” ludzie porządkują miejsca publiczne. Wszechobecna
zieleń daje poczucie dobrze wkomponowanej architektury miasta w zastany tutaj
krajobraz. W tym mieście po prostu nic się ze sobą „nie kłóci”, a nowoczesne
budynki i obiekty są idealnym uzupełnieniem przestrzeni. Poza tym okazuje się,
że samo Kigali ma w sobie kilka naprawdę ciekawych miejsc. Udało mi się
ostatnio odkryć galerię sztuki rwandyjskich i ugandyjskich artystów, której
zbiory chwyciły mnie za serce. Niewielka przestrzeń zrobiona z pomysłem, w
której na co dzień można spotkać się z fundatorem tej inicjatywy – światowej klasy malarzem, bębniarzem i
promotorem sztuki. Odwiedzając galerię można oczywiście zakupić wystawione
tutaj pracę, zobaczyć warsztat artystów usytuowany na tyłach budynku i wypić
kawę lub zjeść lunch w sąsiadującej i równie klimatycznej restauracji. Świetne
miejsce na złapanie trochę oddechu, połączone z doświadczeniem tutejszej
kultury i sztuki.
Jak na razie jedynym, czego mogę
się chyba przyczepić w Kigali, jest poruszanie się mototaxi po ulicy. No tutaj
to jest istny armagedon… Jak pierwszy raz wsiadłam jako pasażer na tutejszy
motor spełniający funkcję taksówki, bo jest to najbardziej opłacalny środek
transportu, to myślałam, że po dojechaniu na miejsce gołymi rękami uduszę tego
kierowcę. Nie to żeby przerażała mnie sama jazda na motocyklu, bo to akurat
bardzo lubię, ale sposób jego prowadzenia po ulicy i wciskania się po chamsku
między samochody, no to już przesada. Ale jak mi później wytłumaczono – tak się
tutaj jeździ i w sumie wszyscy się na tyle do tego przyzwyczaili, że już nie
zwracają uwagi. Nikogo nawet też nie mierzi fakt, że łapiąc taką mototaxi jest
bezwzględny nakaz włożenia na głowę kasku, który zawsze ma przy sobie kierowca
i którym zdążył już uraczyć przynajmniej kilkaset innych osób. No bo przecież
wiadomo, że nikt tutaj nie czyści kasków dla pasażerów, nie mówiąc już o jakimś
ich odkażaniu, czy dezynfekcji. Jak trafi się egzemplarz z szybką, przez którą
„coś tam widać” to swego rodzaju jest to oznaka nowości. W ograniczonym więc
stopniu staram się korzystać z tego środka transportu, za każdym razem mając z
tyłu głowy, żeby przy wychodzeniu gdziekolwiek poza placówkę mieć przy sobie
jakąś apaszkę na głowę. Zawsze jednak o tym zapominam, klnąc później i modląc
się jednocześnie przy korzystaniu z motocyklowej taksówki, aby jakaś nowa forma
życia nie zagościła czasami w moich włosach… No i dobrze by było, jakby
kierowca ze mną na tylnym siedzeniu, nie wkomponował się w żaden z
wyprzedzanych i mijanych na skrzyżowaniu samochodów.
Mimo tych niewielkich
niedogodności, bardzo chętnie swoje niedzielne popołudnia spędzam na odkrywaniu
uroków Kigali, starając się poruszać po mieście w głównej mierze na pieszo.
Chociaż muszę przyznać, że czasami trasa, jaką przychodzi mi pokonać, potrafi
dać mi nieco w kość za sprawą wielu podejść „w górę i w dół”. Ukazujące się
jednak w czasie tych wędrówek widoki, potrafią zrekompensować włożony wysiłek.
No i oczywiście uważam, że taki ruch dobrze mi tutaj zrobi, bo w tygodniu
raczej nie mam możliwości zaznania aktywności sportowych. A jedzenie serwowane
na mojej placówce sugeruje, że przez najbliższe trzy miesiące to zdecydowanie z
głodu nie umrę, a wręcz jestem święcie przekonana, że wracając do Polski będzie
mnie nieco(?) więcej…
Nawiązując do kwestii
jedzeniowych – będzie tutaj bardzo krótko, bo jest naprawdę grubo! Śniadania na
słodko, gdzie jedyną rzeczą jest chleb tostowy z dżemem i gdzie można sobie od
czasu do czasu wybrać, czy chce się dżem truskawkowy, czy morelowy. Obiad to
zawsze zupa pomidorowa, ale daremno szukać w niej jakiś warzyw i codziennie
ziemniaki – nie bataty – tylko, takie które i my w Polsce spożywamy. Do tego
oczywiście mięso (w piątki ryba), gotowana fasola i jakieś inne zielone liście
przypominające trawę, które też były w Zambii, ale których nazwy za nic nie
mogę zapamiętać. Do tego ryż, maniok i czasami jeszcze słodkie ziemniaki i
rozgotowany groszek. Kolacja to powtórka z obiadu, gdzie od czasu do czasu
wjeżdża mikroskopijna porcja warzyw typu pomidor i ogórek gruntowy. Do każdego
posiłku świeże owoce prosto z naszych drzew, gdzie pojawiają się banany, awokado,
marakuja, figi i jakaś odmiana owocu z rodziny pomidorowatych, ale jeszcze też
nie ustaliłam dokładnie co to jest. Podobno w Polsce raczej się tego nie
uświadczy w żadnych sklepach. Jak więc wspomniałam wcześniej, z głodu na pewno
tutaj nie padnę na tych misjach. Boję się tylko, że przy takiej „diecie”, to
wracając do Polski po przylocie na lotnisko pierwszym miejscem, do którego się
udam będzie jakiś sklep z ciuchami. A jeszcze do niedawna miałam nadzieję, że
tematy związane z wymianą garderoby na inne rozmiary mam już na szczęście za
sobą.
Tak więc właśnie wygląda moja
misyjna codzienność, której w tym właśnie momencie nie zamieniłabym na żadną
inną! Jest to zupełnie inne doświadczenie, niż to towarzyszące mi pięć lat temu.
Pomimo, że ta sama Afryka, to jednak są tutaj inni ludzie, inne miejsca i inna
codzienność. Co jednak w moim odczuciu się nie zmieniło? Świadomość, że Bóg mi
codziennie błogosławi. Robił to w Zambii i robi to tutaj – właśnie przez ludzi, których stawia na mojej
misyjnej drodze, przez miejsca, które mogę odkrywać i przez tutejszą
codzienność. Bóg jest dobry.
Aha! I są jeszcze dwie rzeczy,
które się na przestrzeni ostatnich pięciu lat nie zmieniły: afrykańska mentalność i to, że słońce codziennie
zachodzi tutaj o 18:00, bez względu na porę roku. 😊