Destination Rwanda

Po ponad 20 godzinach w podróży, 4 września o 3.00 w nocy czasu wschodnioafrykańskiego, dotarłam do stolicy Rwandy – Kigali. Okropnie zmęczona wysiadłam z samolotu na płytę lotniska, marząc jedynie o tym, aby jak najszybciej móc wziąć prysznic i położyć się do łóżka. Godzinę później zamykałam oczy leżąc już w przygotowanym dla mnie pokoju na placówce księży salezjanów, zdając sobie sprawę, że przez najbliższe miesiące będzie ona moim domem.

Zanim o mojej podróży do Kigali, to wracam myślami wstecz, kiedy będąc jeszcze w Polsce próbowałam się w końcu wyprawić na te misje. Jak tylko dowiedziałam się którego dnia dokładnie mam wylot do Rwandy (a było to już w kwietniu!), to na luzie stwierdziłam, że do tego czasu wszystko sobie ogarnę. Wszak przecież miałam już doświadczenie z poprzednich misji w temacie załatwiania dokumentów, szczepień, planowania swojej pracy zawodowej do czasu wyjazdu no i samego już pakowania. W błogiej (nie!)świadomości żyłam sobie z myślą, że tym razem wszystko dogram w taki sposób, aby kilkanaście dni przed samym wylotem z Polski móc spokojnie spać, nie martwiąc się o żaden z powyższych aspektów. To był plan, który oczywiście… poległ w gruzach. O ile z samymi szczepieniami i dokumentami do wyjazdu poszło mi całkiem sprawnie, to tydzień przed wyjazdem pojawiła się jednak panika w dwóch aktach: „nie wyrobię się ze zaplanowanymi tematami do ogarnięcia przed wyjazdem” i „w zasadzie to nie wiem jak mam się spakować”.  Z zażenowaniem przypominałam sobie - i oczywiście inni wokół też mi o tym nie omieszkali wspominać z ironią w głosie – jak naiwnie myślałam kilka miesięcy wcześniej, że na luźno się wszystko ogarnie, bo już przecież „byłam, widziałam”, to tym razem to żadna filozofia... Podobno człowiek uczy się na błędach - mi najwidoczniej z tą nauką coś ewidentnie poszło nie tak. No ale pomyślałam, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, trzeba po prostu się spiąć w sobie, no bo przecież nikt za mnie tego nie ogarnie. Ostatni tydzień przed wylotem kręcił się więc wokół mojej pracy na przemian z uzupełnianiem listy rzeczy do spakowania i odhaczaniem tego, co jeszcze powinnam załatwić, zanim opuszczę Polskę. Z tyłu głowy oczywiście był cały czas niepokój, że z czymś się nie wyrobię i na pewno zapomnę o jakiejś istotnej rzeczy, co do której pewnie mnie oświeci jak już będzie za późno. Zmobilizowana jednak perspektywą spędzenia najbliższych 3 miesięcy w Afryce uwinęłam się z zaplanowanymi zadaniami (z mniejszym lub też większym powodzeniem) i w sobotę wspólnie z moimi rodzicami pojechaliśmy do warszawskiego SOM-u, skąd następnego dnia odeskortowano mnie na lotnisko. Podsumowując chyba w sumie całkiem nieźle mi poszło z tym wyprawianiem się na misję, bo po kilku dniach pobytu w Rwandzie stwierdziłam, że spakowałam się całkiem sensownie, pomimo kilkukrotnego przekładania rzeczy z jednej walizki do drugiej, aby zmieścić się w zaplanowanych kilogramach! Dzisiaj tylko zauważyłam, że chyba nie wrzuciłam jeszcze jednej pary spodni, które w tutejszym klimacie na pewno by mi się bardzo przydały… no ale kto by się w sumie przejmował kolejną – oczywiście czarną – parą spodni będąc w Afryce?

Sobota przed wyjazdem do SOMu to był czas jeszcze dopinania walizek, ostatnich telefonów i pożegnań z moją rodziną. Wieczorem wspólnie z moimi rodzicami przyjechaliśmy do Warszawy, gdzie załatwiałam tylko kwestie formalne związane z umową wolontariacką i innymi dokumentami ze wspólnoty. Tego dnia w naszym ośrodku wcześniej odbywało się spotkanie dla darczyńców i osób wspierających misję, na którym pojawiło się też kilku misjonarzy będących akurat w Polsce. Był to więc moment, aby podpytać co się dzieję w naszych międzynarodowych wspólnotach i zasięgnąć jeszcze ostatnich wskazówek na czas misji.

Niedzielny poranek rozpoczęliśmy od wspólnej mszy świętej, na której otrzymałam też błogosławieństwo na czas posługi misyjnej od mojej warszawskiej wspólnoty. Po tym szybkie śniadanie i podróż na lotnisko w towarzystwie moich rodziców i salezjańskiej rodziny. Tam przełomowy moment – ważenie bagaży! – i wspólne zdjęcie. Przed przejściem kontroli bezpieczeństwa ostatni raz jeszcze wyściskałam moich rodziców, zapewniając ich, że wrócę cała i zdrowa i że będą mieli teraz przynajmniej trzy miesiące spokoju (!). Po ponad godzinie siedziałam już w samolocie linii lotniczych Turkish Airlines, czekając na pierwszy start i szukając sobie jakiejś ciekawej muzyki na czas podróży, dostępnej w kokpicie pasażera. Blisko trzy godziny później eksplorowałam lotnisko w Stambule, w celu napicia się jakiejś dobrej kawy i finalnie znalezienia informacji o moim locie do Kigali, który jak się później okazało miał dwugodzinne opóźnienie.

Międzynarodowy port lotniczy w Stambule jest największym w Turcji pod względem powierzchni, obsłużonych pasażerów i wykonywanych operacji lotniczych. Szacuje się, że w 2025 roku po zakończeniu budowy wszystkich etapów, lotnisko będzie w stanie obsłużyć 200 milionów pasażerów rocznie! Przeglądając więc wcześniej plan mojego lotu cieszyłam się, że na przesiadkę mam tutaj ponad 4 godziny, bo z tyłu głowy cały czas miałam moją pierwszą podróż do Afryki, gdzie po opóźnionym locie z Warszawy było tylko kilkanaście minut, aby wsiąść wówczas do następnego samolotu na lotnisku we Frankfurcie. Dreszczyk emocji był wtedy na tyle mocny, że wzięłam nogi za pas i biegiem przemierzyłam wejściowe bramki. Teraz kiedy się jednak dowiedziałam, że do planowanych 4 godzin muszę dołożyć jeszcze 2 h (a w dalszej perspektywie może i dłużej), to stwierdziłam że wykorzystam ten czas najpierw na odpoczynek i krótkie leżakowanie, sprawdzenie mediów i odpisanie, że bezpiecznie doleciałam do Turcji, a później przejdę się po lotnisku, aby zobaczyć z jakiej bramki miałabym lecieć. Żeby jednak za miło nie było, okazało się, że można się tutaj połączyć z internetem, ale tylko 1 godzina jest darmowa. Jak chce się dłużej korzystać z dobrodziejstwa XXI wieku, to trzeba zapłacić w dolarach amerykańskich wcale nie małą sumę. Znalazłam jednak patent na to, jak z jednej można mieć dwie darmowe godziny! Zainteresowanych zapraszam na priv w celu przekazania tej jakże cennej wiedzy.

Kiedy w końcu na godzinę przed wylotem pojawiła się informacja do której bramki powinnam się udać, to okazało się, że jestem na… drugim końcu lotniska, z którego w normalnym tempie idzie się blisko 50 minut! Śmiejąc się pod nosem z tej ironii losu, przyspieszonym krokiem udałam się w stronę bramek, zerkając jeszcze po drodze na tablice z informacjami o moim locie i upewniając się, że na pewno w dobrym kierunku się przemieszczam. Wszak w moim wieku to już nie można sobie pozwolić na taką zdrowotną nonszalancję, aby biegać z jednego końca lotniska na drugie i nie dostać przy tym porządnej zadyszki czy też prawie zawału. Szczęśliwie dotarłam – nawet przed czasem! – przed bramki, skąd wsiadłam na pokład Airbus Industrie, aby za kolejne 7 godzin znaleźć się w mojej docelowej destynacji, czyli Kigali.

O 3:00 w nocy (albo i rano) szczęśliwie wylądowałam na lotnisku w Rwandzie, wysiadając trochę „połamana” po tak długim locie. Nie żeby w samolocie nie było „jakby luksusowo”, bo i owszem było, ale lecąc w nocy zasadniczo człowiek zazwyczaj próbuje przymknąć nieco oko i złapać odrobinę snu, a nie myśli o zwiedzaniu samolotu i spacerach pomiędzy pasażerami. Ze spaniem u mnie jednak wyszło wielkie nic, stąd też chyba jeszcze bardziej dawało mi się we znaki zmęczenie. Czułam się jednak szczęśliwa, że bezpiecznie doleciałam do miejsca, w którym spędzę najbliższe trzy miesiące i w tym samym momencie doszło do mnie, że możliwe iż właśnie TERAZ w TYM miejscu zaczyna się moja kolejna cudowna przygoda w życiu pod nazwą „Misja Rwanda”!.

Udałam się w stronę przejść kontrolnych, gdzie w paszport wbito mi wizę na wielokrotny wjazd przez najbliższe 90 dni do Rwandy. Tutaj się mile zaskoczyłam, bo w pierwotnej wersji dostałam wizę również trzymiesięczną, ale tylko z możliwością jednorazowego wjazdu do kraju. Było to dla mnie o tyle istotne, że z tyłu głowy krążyła myśl, aby w miarę możliwości odwiedzić jeszcze ościenne państwa, należące to tutejszej prowincji salezjańskiej, nie wykupując za każdym razem właśnie wizy. Podbudowana więc myślą, że może akurat z tych planów coś jednak będzie, udałam się po odbiór walizek i skontaktowałam się z księdzem, który już na mnie czekał, aby zawieźć mnie do mojego rwandyjskiego domu.

Czekając na bagaże w duchu modliłam się tylko, aby się nie okazało, że zaginęły gdzieś one „w akcji”, bo historia wyjazdów misyjnych zna i takie przypadki. Później jednak pojawiła też się myśl, że może być jeszcze opcja zatrzymania ich do szczegółowej kontroli, bo wartość kabanosów w nich umieszczonych może nosić znamiona przemytu na międzynarodową skalę! Na szczęście walizki były i to obie, z tym, że właśnie ta z większą ilością „polskiego towaru” okazało się, że była otwierana w czasie transferu. Przypadek? Nie sądzę. Sprawdzając ją jednak później nie odnotowałam, aby czegoś tam brakowało. Chociaż przyznam szczerze, że nie pamiętałam też ile docelowo wpakowałam tam właśnie paczek kabanosów i w sumie do dzisiaj nie mam pewności, czy w tym momencie jacyś celnicy nie zajadają się nimi w przerwie między kontrolą bagaży… Szczęśliwie jednak mnie z lotniska wypuścili nie patrząc nawet podejrzliwie, a nakazując jedynie pozbycia się foli z nieotwieranej walizki.

Wychodząc na zewnątrz przywitałam się Ojcem Celestinem (Prowincjałem – dla niewtajemniczonych to taki „szef szefów” tutejszej misji) z którym pojechałam na moją placówkę. Tutaj na szybko pokazał mi gdzie jest nasze wspólne miejsce posiłków, proponując przy tym abym coś zjadła po podróży (w samolocie było nawet znośne jedzenie, więc głodu praktycznie w ogóle nie odczuwałam) i wskazał, gdzie jest najważniejsze miejsce na placówce, czyli kaplica. Przekazując klucze do pokoju i hasło do internetu, abym mogła się odmeldować wszystkim zainteresowanym, że bezpiecznie dotarłam na placówkę, Ojciec polecił mi długi odpoczynek po podróży. Po szybkim prysznicu o godz. 4 nad ranem zaległam w łóżku, nad którym została zamontowana na mój przyjazd siatka na komary i odpłynęłam w głęboki sen, który przyszedł szybciej niż się tego spodziewałam.

Minął ponad tydzień od mojego przyjazdu na placówkę misyjną księży salezjanów w Kigali, gdzie na co dzień pracuje w biurze planowania i rozwoju projektów, realizowanych w trzech państwach tutejszej prowincji: Ugandzie, Rwandzie i Burundi. Po dwóch dniach od przekroczenia progów tego miejsca poczułam się jak w domu, w którym wiem, że moi współbracia o mnie dbają i w którym wspólnymi siłami próbujemy budować dobre relacje w naszej salezjańskiej rodzinie. Kolejny więc wpis będzie o mojej tutejszej codzienności i samym mieście Kigali, które już w drobnej części skradło moje serce!
















Najczęściej czytane